Jak Sieńka siedział w wygódce
Zaczął przychodzić do siebie dopiero na Arbacie, zasapany po długim biegu. Jak wyskoczył z hotelu „Słowiańskiego”, pędził potem przez most, a dalej przez pusty Smoleński rynek – zupełnie nie pamiętał.
Zresztą na Arbacie też jeszcze całkiem nie oprzytomniał. Biec dłużej nie mógł, ale nie przyszło mu do głowy, żeby usiąść i odpocząć. Zmęczony człapał ciemną ulicą jak stary dziadyga. Chrząkał, wzdychał. I co chwila oglądał się za siebie, gdyż wciąż mu się zdawało, że goni go Kałmuk z poderżniętym gardłem.
Wychodziło na to, że i kupca, i pomocnika przywiódł do zguby on, Sieńka. To jego grzech. Jego przewina. Gdyby nie chciał się popisać i nie zwrócił uwagi herszta na to, gdzie są ukryte pieniądze, Kałmucy uszliby z życiem. Ale jak mógł tego nie zrobić? Czy on, Skorik, nie jest prawdziwym bandytą?
I Sieńka odpowiedział sobie na owo pytanie (było to już na placu Teatralnym) tak: jaki tam z ciebie, do diabła, bandyta, jesteś parszywą glistą, i tyle. Czy też, inaczej mówiąc, zwyczajnym cykorem, mięczakiem, który nie dorósł do prawdziwie męskiego zajęcia.
Było Sieńce wstyd, że zwiał. Zabrakło mu sił. Idąc przez Marosiejkę, przeklinał się za to, ganił, zawstydzał i poniżał, ale ilekroć przypomniał sobie Kałmuków, stawało się jasne, że nie ma już dla niego powrotu do szajki. Niewykluczone, że Książę i jego ludzie mu wybaczą – zawsze może zełgać, że go akurat przycisnęło, albo wymyślić jakieś inne kłamstwo – ale siebie samego nie oszuka! Taki z niego bandyta jak z koziej dupy trąba.
Och, co za hańba!
Nogi zaniosły go na bulwar Jauzański, chociaż sam nie wiedział po co.
Posiedział na ławce, zmarzł, więc pospacerował trochę tam i z powrotem. Zaczęło świtać. Dopiero kiedy uświadomił sobie, że już trzeci raz przechodzi obok domu Śmierci, zrozumiał, co go najbardziej dręczy.
Przystanął przed drzwiami i nagle ręka jakby sama się wyciągnęła – zastukał. Głośno.
Przestraszył się, chciał uciec, ale nie zrobił tego. Musiał usłyszeć jej kroki, jej głos. Kiedy Śmierć zapyta: „Kto tam?”, wtedy ucieknie.
Drzwi otwarły się nagle, bez ostrzegawczego skrzypnięcia. Nie było kroków ani głosu.
W progu stała Śmierć. Opadające na ramiona włosy były czarne, a ona – cała w bieli. W białej nocnej koszuli i w białym koronkowym szalu. Stopy, na które patrzył Sieńka, też miała białe – ich czubki wysuwały się spod skraju bielizny.
Śmierć nawet nie spytała, któż to się dobija o tej porze. Wcale nie wyglądała na przestraszoną. A może było jej wszystko jedno?
Na widok Sieńki zdziwiła się:
– To ty? Książę cię przysłał? Stało się coś?
Chłopak pokręcił spuszczoną głową. Wtedy rozgniewała się.
– To po co się tłuczesz po nocy? Popatrz no na mnie, nie chowaj oczu! Czego się czaisz, dzikusie?
W porządku, Sieńka podniósł wzrok. I nie mógł go już opuścić – zapatrzył się. Przyczynił się do tego również figiel zorzy porannej, która akurat wyjrzała zza dachów i rozświetliła różowym blaskiem górną część otworu drzwiowego, twarz Śmierci i jej ramiona.
– Dlaczego nic nie mówisz? – dopytywała się kobieta, wciąż zagniewana. – Taki jesteś blady. I koszulę masz podartą.
Sieńka dopiero teraz zauważył, że jego koszula rzeczywiście jest rozdarta od kołnierza aż do rękawa i zwisa na nim krzywo. Musiał widać o coś zahaczyć, kiedy wybiegał z hotelu.
– Co, jesteś ranny? – zapytała Śmierć. – Widzę krew.
Wyciągnęła rękę i potarła plamkę zaschniętej krwi na policzku Sieńki. Chłopak domyślił się, że to chlustająca z rany krew kupca musiała mu bryznąć na twarz.
Palec Śmierci był gorący i od tego nieoczekiwanego dotknięcia Sieńka nagle się rozpłakał.
Stał, szlochając jak dziecko, a łzy strumieniami lały mu się z oczu. Co za wstyd, myślał zrozpaczony, ale absolutnie nie był w stanie się powstrzymać. Usiłował ze wszystkich sił zdławić w sobie gwałtowny płacz, lecz on wydzierał się z jego piersi, cichszy już, lecz żałosny niby skomlenie szczeniaka. Wtedy Sieńka zaczął głośno przeklinać najgorszymi słowami, czego nigdy dotąd nie robił. Ale łzy i tak płynęły.
Śmierć wzięła go za rękę.
– No już, już. Co ci jest? Chodź, wejdźmy do środka.
Zamknęła drzwi na zasuwę i pociągnęła Sieńkę w głąb domu. Próbował się opierać, ale Śmierć byłą silna.
Posadziła go przy stole i objęła ramieniem. Już nie płakał, pochlipywał tylko i gwałtownie tarł oczy rękami.
Potem postawiła przed nim szklankę z jakimś brązowym płynem.
– Wypij – powiedziała. – To rum z Jamajki.
Sieńka usłuchał. Poczuł, jak w piersiach rozlewa mu się gorąco, a napój był całkiem smaczny.
– Teraz połóż się na kanapie.
– Nie położę się! – zaprotestował Sieńka, znów wpatrując się w Śmierć.
Zrobił to jednak, ponieważ kręciło mu się w głowie. Ledwo ją przyłożył do poduszki, cały świat gdzieś odpłynął.
Kiedy się obudził, dawno już był dzień – słońce przeszło na drugą połowę nieba, świeciło teraz nie od strony ulicy, lecz podwórka. Pod lekkim, puszystym kocem w zielono-niebieską kratę leżało się przyjemnie i wygodnie.
Śmierć siedziała przy stole, szyła coś, a może haftowała. Chociaż odwrócona teraz do Sieńki bokiem, z profilu również była nieprawdopodobnie piękna, tyle że wydawała się smutniejsza niż wtedy, gdy się na nią patrzyło z przodu. Sieńka nie otwierał szerzej oczu, długo patrzył na Śmierć przez opuszczone rzęsy. Musiał się przecież jeszcze zastanowić, jak powinien się zachować po tym, co zaszło w nocy w hotelu. I w ogóle wszystko przemyśleć. Dlaczego na przykład leży tutaj goły? To znaczy nie całkiem, bo w spodniach, ale bez koszuli i butów. Widać Śmierć rozebrała go śpiącego, dlatego on sam nic nie pamięta.
Nagle kobieta odwróciła głowę i chociaż Skorik czym prędzej zacisnął powieki, i tak się zorientowała, że chłopak już nie śpi.
– Obudziłeś się? – zapytała. – Jesteś głodny? Siadaj do stołu. Są świeże bułeczki. I napij się mleka.
– Nie chcę – burknął Sieńka, obrażony, że Śmierć proponuje mu mleko. Cóż to, nie ma w domu herbaty czy kawy? Chociaż pewnie, trudno oczekiwać szacunku, skoro jeszcze niedawno mazał się jak małe dziecko.
Śmierć wstała, wzięła ze stołu kubek i bułkę i usadowiła się bliżej Sieńki. Wystraszony, że chce go karmić jak jakiegoś malucha, Sieńka usiadł.
Nagle poczuł tak straszny głód, że aż się cały zatrząsł. Rzucił się na bułkę, łapczywie zapijając duże kęsy mlekiem. Śmierć czekała w milczeniu. Nie trwało to długo. Sieńka w mig rozprawił się z pożywieniem.
– Teraz opowiadaj, co się stało – zażądała.
Cóż było robić? Zwiesił głowę, ściągnął posępnie brwi i opisał nocne wydarzenia – krótko, ale zgodnie z prawdą, niczego nie pomijając.
– Czuję się winny wobec ciebie. To znaczy za to, że cię podpuściłem. Poręczyłaś za mnie u Księcia, a ja się okazałem mazgajem. Gdzie mi tam do prawdziwych bandytów! Myślałem, że ze mnie twarda sztuka, a wychodzi na to, że mięczak. Nie sokół, ale zwykły żółtodziób!
Dopiero gdy to wszystko z siebie wyrzucił, spojrzał na Śmierć. Była tak rozgniewana, że teraz Sieńce naprawdę zrobiło się ciężko na sercu.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Potem ona powiedziała:
– To ja, Skorik, ja zawiniłam. Tym, że pozwoliłam ci iść do Księcia. Nie byłam sobą. – I smutno kiwając głową, szepnęła do siebie raczej niż do Sieńki: – Och, Książę, Książę…