Puchacz popisywał się przed kumplami, to jasne. Chińczyk pomachał czapką.
– A to cio? Cio to za ptasek?
I wskazuje palcem na podszewkę.
Ot, głupek. Zaraz za te zielone kulki, warte siedemdziesiąt kopiejek, dostanie po pysku i tyle mu z tego przyjdzie. Sieńce zrobiło się nawet żal Chinola. Dzida, bystry chłopak z zaułka Podkopajewskiego, już przysiadł na czworakach za jego plecami. Zaraz szturchnie żółtka i będzie uciecha. Chiniec zostanie bez spodni, a w dodatku policzą mu wszystkie zęby i żebra.
Z placu i z zaułka nadciągnęli gapie. Skrajem rynku przeszedł Budnik z gazetą w ręku, spojrzał ponad nią, ziewnął i ruszył dalej. Zwyczajna rzecz, obrabiają frajera. Nie trzeba było się pchać, gdzie cię nie prosili.
– Och, nie straszcie mnie, panoczku, bo jeszcze się zsikam w portki – wygłupiał się Puchacz. – A za czapeczkę bardzo dziękuję. Kłaniam się nisko, no i jeszcze ze szczerego serca przyjmijcie to…
I z całej siły wyrżnął Kitajca w zęby!
Czy może słuszniej byłoby powiedzieć: celował w zęby, ale żółtek przykucnął i pięść Michejki trafiła w powietrze, a on sam aż się okręcił w kółko. Wtedy Chiniec zrobił jednoczesny ruch prawą ręką i lewą nogą – otwartą dłonią trzepnął Michejkę w potylicę (lekko, ale chłopak zarył nosem w uliczny kurz), a Dzidę poczęstował kopniakiem w ucho. Trzeci kumpel, starszy od tamtych, zwany Świdrem, chciał zwinnego bisurmana potraktować kastetem, ale też trafił w powietrze. Kitajec uskoczył w bok i kopnął Świdra czubkiem buta w podbródek, zadzierając nogę niczym akrobata, tak że chłopak runął na wznak.
Słowem, gapie nie zdążyli ust otworzyć ze zdumienia, a już trzech kumpli, którzy zamierzali obrobić chińskiego frajera, leżało jak neptki i nie mogło się ruszyć.
Ludzie pokiwali głowami, widząc takie dziwo, i poszli dalej, każdy w swoją stronę. A Chiniec kucnął obok Michejki i wziął go za ucho.
– Niedobze, Puchac-kun – powiedział. – Barzo niedobze. Gdze pacorki?
Michejka aż się zatrząsł ze strachu – wcale nie na żarty.
– Nic nie wiem o żadnych paciorkach! Klnę się na mamusię nieboszczkę! Jak mi Bóg miły!
Chinol wykręcił mu ucho i objaśnił:
– Kulecki, zelone, na nitecce. Byry w węzerku.
A Puchacz jak nie wrzaśnie:
– To nie ja, to Sieńka Skorik! Och, puść ucho, boli! To Sieńka, o, tam stoi!
Judasz! Nie wytrzymał zwykłego wykręcenia ucha! Szkoda, że Zot Łarionycz nie uczył go rozumu! Przydałoby się. Chińczyk odwrócił się i zobaczył Sieńkę.
Po czym wstał i miękko jak kot ruszył w jego stronę.
– Sieńka-kun – powiedział – nie warto ucekać. Dzysaj mam stybrety nie chodaki, dogoni cę.
I pokazuje palcem swoje buty. Że niby dziś nie potknie się jak wtedy.
Ale Sieńka i tak rzucił się do ucieczki. Chociaż przysięgał sobie, że więcej nie stchórzy, taki już widocznie jego nieszczęsny los – wciąż musi zdzierać zelówki. Skoro nie chcesz dostać po pysku, bierz nogi za pas.
Zeszłotygodniowa ucieczka była niczym w porównaniu z dzisiejszą. Najpierw przebiegł Sieńka cały zaułek Podkołokolny, potem Podkopajewski, dalej Trójcy Świętej, Chitrowski, plac i znowu skręcił w Podkołokolny.
Pędził jak strzała, o mało butów nie pogubił, ale Chiniec wciąż go gonił, nie ustępował, jeszcze, zakazana morda, przygadywał w biegu.
– Sieńka-kun, nie tak sybko, upadnies, potluces się.
I nawet się nie zasapał, gdy tymczasem Sieńka już ledwie dyszał.
Dobrze, że chociaż sprytnie skręcił w zaułek Swiniński, zwany w skrócie Świnią, gdzie znajdowała się Kułakowka – największa i najbardziej zapuszczona noclegownia na Chitrowce. Uratowały Sieńkę przed tym pogańskim bałwanem jej nieprzebyte piwnice. Miały jeszcze więcej zakamarków niż piwnice noclegowni Jeroszenki i nikt ich nigdy nie zbadał do końca. Różnych przejść i kryjówek było tu bez liku – nie tylko Chińczyk, ale i sam diabeł by się w nich nie rozeznał.
Sieńka nie zapuszczał się zbyt daleko, bo w ciemnościach, zwłaszcza jeśli ktoś nie orientował się zbyt dobrze w tym labiryncie, łatwo było zabłądzić.
Usiadł, wypalił papierosa. Wyjrzał – Chińczyk wciąż siedział w kucki u wejścia i mrużył oczy w słońcu.
Co robić? Wrócił Sieńka do podziemi, pochodził trochę tam i z powrotem, znów zapalił papierosa, popluł na ścianę (ale szybko dał za wygraną, bo w ciemności nie było widać, czy dobrze celuje). Obok niego przemykali jak cienie mieszkańcy noclegowni. Nikt Sieńki nie pytał, dlaczego tu sterczy. Wystarczyło, że jest swój, z Chitrowki.
Wyjrzał znowu, gdy przy wejściu paliła się już gazowa latarnia. Ten psi syn, Kitajec, ciągle siedział, nie ruszał się z miejsca. A to ci nachalne plemię!
Sieńka wpadł w rozpacz. Ma tu przesiedzieć całe życie, czy co? Był głodny, a w dodatku obiecał załatwić ważną sprawę – uprzedzić pisarza pijaczynę o zamiarach Księcia.
Znów zszedł na dół i zaczął badać korytarz (który był nim tylko z nazwy; przypominał raczej jaskinię o śliskich kamiennych, a tu i ówdzie piaszczystych ścianach). Z pewnością gdzieś tutaj jest jakieś drugie wyjście, niemożliwe, żeby go nie było.
Sieńka chwycił za rękę pierwszego mieszkańca Kułakowki, który wynurzył się z mroku.
– Bracie, powiedz, którędy można stąd wyjść?
Zaczepiony wyrwał się i obrzucił Sieńkę przekleństwami. Dobrze, że nie poczęstował go nożem, co było tutaj na porządku dziennym.
Chłopak oparł się o ścianę i zaczął kombinować, jak by się wydostać z tej kabały.
Nagle w miejscu, gdzie stał, rozwarła się ziemia – pod nogami Sieńki ziała czarna, wilgotna dziura. Wychynął z niej kudłaty łeb i ubódł go w kolano.
Sieńka wrzasnął:
– O święci Pańscy! – i odskoczył.
A łeb rozsierdził się:
– Czegoś się tu rozwalił? Zastawiłeś całą norę! Łażą tu i łażą, skurczybyki!
Wtedy dopiero Sieńka się zorientował, co to za kret wylazł spod ziemi. Podziemia Chitrowki zamieszkiwało takie plemię, które w dzień nie opuszczało swoich nor, a jeśli już któryś z jego członków wyłaził na powierzchnię, to tylko nocą. Opowiadano, że krety zawiadują schowkami z kradzionym dobrem i za to dostają od złodziei i paserów niewielką dolę na jedzenie i picie, a odzieży żadnej nie potrzebują, bo na co komu ubranie pod ziemią?
– Panie krecie! – rzucił się do niego Sieńka. – Znasz tu wszystkie wejścia i wyjścia! Wyprowadź mnie stąd, ale nie drzwiami, tylko jakąś inną drogą!
– Innej nie ma – oznajmił kret, prostując się. – z Kułakowki jest wyjście tylko na Świnię. Jak zapłacisz, mogę cię zaprowadzić do innej piwnicy. Do Buninki za dziesiątaka, do Rumiancewki za dwanaście kopiejek, do Jerochy za piętnaście…
Skorik ucieszył się.
– Dobra, do Jerochy! To jeszcze lepiej niż na ulicę!
Siniuchin tam przecież mieszkał.
Sieńka pogrzebał w kieszeniach i znalazł akurat piętnastokopiejkówkę – ostatnią.
Kret wziął monetę i wsunął ją za policzek. Machnął ręką, pokazując Sieńce, żeby szedł za nim. Że ucieknie z pieniędzmi, a jego porzuci w ciemności, Sieńka się nie bał. O kretach wiadomo było, że są uczciwi, inaczej nikt nie powierzyłby im blitu.
Najważniejsze, żeby za nim nadążyć, nie zostawać w tyle. Kretowi to dobrze, jest przyzwyczajony do życia w mroku, widzi i bez światła, ale Sieńka stawiał nogi na oślep, tyle że liczył zakręty.
Najpierw szli prosto i jakby trochę w dół. Potem przewodnik opuścił się na czworaki (czego Sieńka domyślił się po odgłosie) i wlazł w jakąś dziurę na lewo; Skorik – za nim. Przepełzli może dziesięć sążni, aż korytarz znowu zrobił się wyższy. Z niego skręcili w prawo. Następnie znowu w lewo. Podłoga, początkowo kamienna, była teraz miękka, ziemna, gdzieniegdzie nawet błotnista – mlaskała pod nogami. Znów w lewo i jeszcze raz w lewo. Znaleźli się chyba w jakiejś pieczarze; Sieńka poczuł przeciąg. Stamtąd wspięli się po kilku schodkach – Sieńka poślizgnął się i uderzył w kolano. W górze zgrzytnęły żelazne drzwi. Za nimi ciągnął się jakiś korytarz. Po przejściu, przez które musieli pełznąć na czworakach, wydał się on Sieńce dość jasny.