Z miejsca, w którym kret pytał Sieńkę, do jakiego wyjścia go doprowadzić, chłopak skierował się teraz nie w prawo, lecz w lewo, żeby nie trafić do tak zwanej szmaciarni, którą zamieszkiwali łaciarze. Miałby jeszcze raz przechodzić obok drzwi, za którymi leżą nieboszczycy z wyłupionymi oczami? O nie, wielkie dzięki, nie skorzysta.
Sieńka sam był zdziwiony własną desperacją – że też po takim wstrząsie nie uciekł z Jerochy co sił w nogach, byle dalej, tylko wybrał się na poszukiwanie skarbu! Mógł to sobie wytłumaczyć jedynie na dwa sposoby – albo okazał się w gruncie rzeczy odważny, albo bardzo chciwy: chęć zysku przeważa w nim nad strachem.
Rozmyślał o tym, wychodząc przez boczne drzwi z szynku „Tatarskiego”.
Kiedy wydostał się z piwnic noclegowni na powierzchnię, aż oczy zmrużył od światła. No proszę, już ranek, słoneczko igra na dzwonnicy Świętego Nikoły. Całą noc spędził pod ziemią.
Szedł teraz zaułkiem Podkołokolnym, radował się, spoglądając na niebo, czyste i jasne, przystrojone białymi obłoczkami. Och, lepiej by się, dureń, rozglądał na boki!
Zagapiony, wpadł raptem na jakiegoś człowieka, twardego niczym z żelaza. Odbił się od niego, a ten nawet nie drgnął.
O mamo kochana – Chińczyk!
Z natłoku wrażeń Sieńka zupełnie o nim zapomniał, tymczasem on sterczał całą noc na ulicy. I to z powodu paciorków za siedemdziesiąt kopiejek! Gdyby te parszywe kulki warte były całego trojaka, chybaby w ogóle nie przeżył takiej straty. Skośnooki uśmiechnął się.
– Dzeń dobry, Sieńka-kun.
I wyciągnął krótkopalcą łapę, żeby chwycić Skorika za hals.
A guzik!
Chłopak zdzielił go po ręce prętem, który zabrał z podziemi.
Tamten szarpnął się i odskoczył, bałwan jeden.
Oho, znów to samo, dawno się nie ścigali. Sieńka puścił się pędem przez zaułek.
Ale tym razem nie uciekł daleko. Kiedy przebiegał obok eleganckiego pana z laseczką (ciekawe, skąd się taki frant wziął na Chitrowce), zaczepił kieszenią o gałkę. Laska, o dziwo, nie wypadła z ręki spacerowicza, czego należałoby się spodziewać, przeciwnie – to Sieńka zatrzymał się w miejscu.
Elegant pociągnął lekko laseczkę ku sobie, a razem z nią Sieńkę. Ubrany był wytwornie, miał czarny jedwabny cylinder i sztywny kołnierzyk. Twarz wygolona, przystojny, tyle że już niemłody o posiwiałych skroniach.
– Niech pan mnie puści, szybciej, proszę! – wrzasnął Sieńka, jako że Chińczyk był już tuż-tuż.
Nie biegł, zbliżał się powoli.
Nagle przystojny pan uśmiechnął się, poruszył czarnymi wąsikami i z lekka się zacinając, powiedział:
– O – oczywiście, Siemionie Skorikow, puszczę pana, ale nie w-wcześniej, niż pan mi odda nefrytowy różaniec.
Sieńka wytrzeszczył na niego oczy. Skąd tamten zna jego imię i nazwisko?
– Co? – zapytał oszołomiony. – Ej, jaki znów różaniec?
– Ten, który zwędził pan mojemu kamerdynerowi Masie o-osiem dni temu. Bystry z pana młodzieniec. Straciliśmy niemało czasu, żeby pana znaleźć.
Dopiero teraz Sieńka go poznał. To ten sam mężczyzna, którego widział z tyłu, wprowadzającego się do domu w zaułku Aszczeułowym. Ma posiwiałe skronie i zacina się przy mówieniu.
– Proszę nam nie mieć za złe – ciągnął elegant, przytrzymując Sieńkę dwoma silnymi palcami za rękaw – ale Masa jest już z-zmęczony bieganiem za panem, nie ma szesnastu lat. Trzeba będzie zastosować konieczne środki ostrożności i na pewien czas pana skuć. P-poproszę o pański pręt.
Mężczyzna wziął pręt, ujął go za końce, zmarszczył gładkie czoło i nagle okręcił żelastwo wokół nadgarstków Sieńki. Bez najmniejszego wysiłku, jakby to był giętki drut.
To ci siła! Sieńka z wrażenia aż zaniemówił. Nawet nie krzyknął, jak zwykle, że niewinnie krzywdzą biednego sierotę.
Siłacz podniósł brwi, jakby sam się dziwił własnemu wyczynowa, i powiedział:
– Ciekawe. Cz-czy mógłbym zapytać, skąd się u p-pana wziął ten pręt?
Sieńka rzucił w odpowiedzi ogólnie przyjętą formułę:
– Nie pański zasrany interes!
Ręce miał jak w kajdanach, za nic nie mógł ich wysunąć z żelaznej pętli.
– No cóż, racja – zgodził się ulegle wąsaty. – To pytanie było nie na miejscu. Ma pan prawo nie odpowiadać. A więc gdzie jest mój różaniec?
W tej chwili podszedł Chińczyk. Sieńka aż zmrużył oczy – tamten zaraz zacznie go bić, tak jak Michejkę i chłopaków. I jakoś samo mu się wyrwało:
– U Taszki! Podarowałem jej!
– Kto to jest Taska? – zapytał żółtek, nazywany przez eleganta Masą.
– Moja mana.
Przystojniak westchnął.
– Cóż, wiem, że nie wypada z-zabierać damie prezentu, ale proszę zrozumieć, Siemionie. Ten różaniec należy do mnie od piętnastu lat. Cóż, człowiek przywiązuje się do rzeczy. W dodatku łączy się z nim pewne szczególne w-wspomnienie. Chodźmy zatem do mademoiselle Taszki.
Tą „mamzel” Sieńka poczuł się urażony. Skąd ten gość wie, że jego mana jest mamzelką? To znaczy tak, prawda, Taszka jest mamzelką, ale przecież w ogóle nie było o tym mowy. Może porządna z niej dziewczyna. Chciał się ująć za Taszką i powiedzieć elegantowi do słuchu, ale popatrzył uważniej w jego spokojne, niebieskie oczy i powstrzymał się od grubiaństw.
– Dobra – burknął – chodźmy.
I ruszyli Podkołokolnym z powrotem.
Żółtogęby Masa trzymał pręt, którym skrępowany był Sieńka, za jeden koniec, a drugi dręczyciel szedł obok, postukując o bruk laseczką.
Wstyd było Sieńce, że prowadzą go niczym psa na smyczy Byleby tylko nie zobaczył go któryś z chłopaków. Dlatego starał się iść jak najbliżej Chińczyka, że to niby są w przyjaźni albo łączy ich wspólny interes. Żółtek zrozumiał, o co chodzi, zdjął marynarkę i narzucił ją Sieńce na spętane ręce. No cóż, Chińczyk też człowiek, coś tam pojmuje, choć to niechrześcijańska dusza.
Na rogu wokół głównego wejścia do noclegowni Jeroszenki, kłębiło się sporo ludzi. W drzwiach stał policjant w czapce z blachą, groźny, z marsową miną, i nikogo nie wpuszczał do środka. Sieńka od razu się zorientował, co się dzieje – widocznie znaleziono zamordowanych Siniuchinów. W tłumie snuto jednak różne domysły.
Jakiś mężczyzna, z wyglądu gałganiarz, który zbiera po śmietnikach stare ubrania i szmaty, perorował głośno:
– Wyszło tera takie rozporządzenie urzędowe, co by Jerochę zamknąć i przeprowadzić infekcję, bo rozłażą się stąd bakteryje na całą Moskwę.
– Co, co? – dopytywała się wystraszona baba z rozkwaszonym nosem.
– Bakteryje. No, od myszy albo i od szczurów. A one roznoszą cholerę, bo niektórzy, co w Jerosze mieszkają, żrą z głodu szczurze mięso, a potem od tego kitują. No i urząd wziął się za to.
– Co ty tam zalewasz, kochasiu, tylko ludziom w głowach mieszasz – osadził śmieciarza przepity mężczyzna w podartym surducie, pewnie też pisarzyna jak nieboszczyk Siniuchin. – Chodzi o zabójstwo. Mają przyjść naczelnik policji i śledczy.
– Akurat, z powodu takiej drobnostki będą się tu fatygować – zakwestionował informację śmieciarz. – W „Katordze” dzisiaj dwie osoby zaciukano i nic się nie dzieje.
Tamten drugi dorzucił ciszej:
– Sąsiad mi opowiadał, strach, co się tam stało. Podobno pomordowali nawet małe dzieci.
Wokół rozległy się westchnienia i okrzyki, a właściciel nefrywego różańca nastawił uszu i przystanął.
– Zamordowali dź-dzieci? – zapytał.
Pisarz odwrócił się, zobaczył ubranego po pańsku mężczyznę i zdjął czapkę.
– Tak jest. Sam osobiście nie widziałem, ale Iwan Serafinycz ze szmaciarni słyszał, jak policjant, który zaraz poleciał na komisariat, w kółko powtarzał: „Nawet nad dziećmi się nie ulitowali, bandziory”. I mówił coś jeszcze o wykłutych oczach. Mój sąsiad to uczciwy człowiek, nie skłamałby. Dawniej był urzędnikiem w akcyzie, ofiara złego losu, tak jak ja. Zmuszeni jesteśmy gnić o głodzie i chłodzie w tym strasznym miejscu z powodu…