– O wykłutych oczach? – przerwał pisarzowi elegant, wsuwając mu do ręki monetę. – Macie tu, trzymajcie. Ano, Masa, zajrzyjmy tam, z-zobaczymy, co się stało.
I ruszył prosto do drzwi noclegowni. Chińczyk pociągnął Sieńkę w tę samą stronę. Jeśli chłopak naprawdę nie chciał gdzieś iść, to właśnie do szmaciarni.
– A co tam jest do oglądania? – burknął Sieńka, opierając się. – Ot, gadają ludzie, byle gadać.
Ale panisko już podszedł do policjanta, kiwnął mu głową, a ten nawet nie próbował zatrzymywać tak ważnej osobistości, tylko zasalutował.
Elegant zszedł schodami w dół, do piwnicy, po czym mruknął w zamyśleniu:
– Szmaciarnia? Zdaje się, że to na lewo, a później na prawo. Nie wiadomo, skąd o tym wiedział, ale cóż, różne cuda się zdarzają.
Pewnie i szybko szedł ciemnymi korytarzami. Sieńka był tym naprawdę zadziwiony, sam starał się jednak zostawać w tyle i wciąż marudził:
– Panie Chińczyk, może tu na niego poczekamy, co? No. Panie Chińczyk?
Żółtek zatrzymał się, odwrócił i dał Sieńce lekkiego prztyczka w czoło.
– Nie jestem Chińcyk, tylko Japońcyk. Rozumies?
I znów pociągnął go za sobą.
A to dopiero! Chińczyk czy Japończyk, przecie to jeden diabeł, tacy sami skośnoocy, a też się różnią między sobą, jeszcze są obrażeni, jak ich pomylić.
– Panie Japończyk – poprawił się Sieńka. – Jestem zmęczony, nie mam siły iść dalej.
I chciał usiąść na ziemi, że niby zasłabł, ale Masa pogroził mu pięścią tak przekonująco, że Sieńka zamilkł, zrezygnowany. Trudno, musi pogodzić się z losem.
Przy drzwiach do kwatery Siniuchina stał sam Budnik – wysoki, postawny, wyglądał jak Iwan Groźny. Ręce splótł z tyłu, za plecami. Na podłodze paliła się lampa naftowa.
– Budnikow? – zdziwił się elegant. – Wciąż jesteście na Chitrowce? Coś podobnego!
Budnik był jeszcze bardziej zaskoczony. Aż oczyma zamrugał na widok pana z laseczką.
– Erast Pietrowicz! Pan radca! – zdumiał się. I stanął na baczność. – A mówili, że zmienił pan miejsce zamieszkania na zagraniczne?
– Zmieniłem, zmieniłem. Ale odwiedzam czasem rodzinne miasto, p-prywatnie. A co u was, Budnikow, szalejecie jak dawniej czy się ustatkowaliście? Och, nie dobrałem się do was należycie, nie zdążyłem.
Budnik uśmiechnął się, ale z szacunkiem, półgębkiem.
– Już nie te lata, żeby szaleć. Pora pomyśleć o starości. I o duszy.
No, proszę! Panisko to widać nie byle kto, jakaś ważna figura, skoro sam Budnik czuje przed nim respekt. Sieńka nigdy dotąd nie widział, żeby Iwan Fiedotycz przed kimś tak się prężył, nawet przed samym prystawem.
Policjant popatrzył na Sieńkę i ściągnął kosmate brwi.
– A ten co tu robi? Narozrabiał? Proszę tylko powiedzieć, zetrę go na proch.
Mężczyzna zwany Erastem Pietrowiczem odparł:
– Nie trzeba, rozwiązaliśmy już nasz k-konflikt. Prawda, Sienia?
Skorik kiwnął głową, ale tajemniczy elegant nie patrzył na niego, tylko na drzwi.
– Co się tu stało? – zapytał.
– Bestialska zbrodnia. Takie nawet na Chitrowce się nie zdarzają – zaraportował ponurym głosem Budnik. – Jednego pisarza zamordowano w okrutny sposób razem z całą rodziną. A panu, Eraście Pietrowiczu, radziłbym się tu nie pokazywać, jeszcze niedawno wszyscy policjanci mieli rozkaz, jeśli tylko pana zobaczą, zaraz dawać znać samej górze. Po co mają pana tutaj zastać prystaw i śledczy? Wkrótce powinni być na miejscu.
No i masz, babo, placek, rozmyślał Sieńka, co to za człowiek? Niby taki jak wszyscy, a przecie jakiś niezwykły, coś ma w sobie takiego, że inni wydają się przy nim całkiem malutcy.
To naprawdę pech, że akurat takiej wielkiej figurze – no bo to złodziejski książę, a może jaki generał – on, Sieńka, musiał podprowadzić cenną pamiątkę! Oto sieroce szczęście.
Budnik powiedział jeszcze:
– Prystawem jest u nas teraz Innokientij Romanowicz Sołncew, którego chciał pan oddać pod sąd. Strasznie pamiętliwy człowiek.
Aha, jeżeli elegant mógł postawić przed sądem samego prystawa, to chyba znaczy, że nie jest złodziejem? Sieńka zupełnie się pogubił.
Erast Pietrowicz wcale się nie przestraszył.
– Nic nie szkodzi, Budnikow. Dobry los czuwa nade mną. Raz-dwa, rzucę t-tylko okiem.
Budnik dał za wygraną, usunął się z drogi.
– Jak zagwiżdżę, proszę od razu wyjść, nie zwlekać.
Sieńka chciał zostać przed drzwiami, ale cholerny Japończyk Masa nie pozwolił, nawet pod okiem policjanta. Powiedział:
– Barso sprytny. I sybko biega.
Kiedy weszli do izby, Sieńka nie spojrzał na nieboszczyków (wystarczy, już dość się napatrzył), tylko wbił wzrok w sufit.
W pomieszczeniu było teraz jaśniej niż przedtem – na stole paliła się lampa, tak jak przed drzwiami.
Erast Pietrowicz chodził po izbie, nachylał się, czymś pobrzękiwał. Chyba dotykał też pomordowanych, obmacywał ich twarze, ale Sieńka wciąż się odwracał, żeby nie patrzeć na te dziwaczne, niepotrzebne zabiegi.
Japończyk także czegoś szukał, ciągnąc za sobą Sieńkę. Nachylał się nad zwłokami i coś tam po swojemu bełkotał.
Trwało to może pięć minut.
– Co o tym myślisz? – spytał Erast Pietrowicz swojego Japońca.
Ten odpowiedział coś niezrozumiale, w obcym języku.
– Sądzisz, że to maniak? – Elegant w zamyśleniu potarł podbródek. – Na jakiej podstawie?
Teraz Japończyk przemówił po rosyjsku:
– Zabójstwo dla pienięzy można wykrucyć. Ta rodzina żyra w nędzy – to raz. Niewiarygodne okruceństwo – nie oscędził nawet marego dzecka – to dwa. No i ocy. Sam pan mówir, ze cechą charakterystycną w dziaraniach maniakarnego zabójcy jes rytuar. Po co wydrubywać ocy? To jasne. Rytuar sareńca – to tsy. Zabir maniak, na pewno. Jak wtedy Dekorator.
Sieńka nie wiedział, kim są Maniak i Dekorator – sądząc po nazwiskach, Żydzi albo Niemcy – i w ogóle niewiele z tego wszystkiego rozumiał, ale widział, że Japończyk jest bardzo dumny ze swojego wywodu.
Erasta Pietrowicza jednak nie przekonał.
Elegant przykucnął koło łóżka, na którym leżał Siniuchin, i zaczął przeszukiwać kieszenie ofiary. A wyglądał tak przyzwoicie! Chociaż kto tam wie, kim on naprawdę jest. Sieńka wbił wzrok w ikonę, która wisiała w kącie. Przez głowę przemknęła mu myśl, że Zbawiciel widział przecież, jak okrutnie Oczko obszedł się z Siniuchinem, a nie uratował nieszczęśnika, nie ujął się za nim. Potem chłopak przypomniał sobie, jak walet ciskał nożem w ikony, też celując prosto w oczy, i westchnął: dobrze jeszcze, że i tu nie zbezcześcił świętego obrazu. Uch, prawdziwy z niego potwór.
– A co my tu mamy? – rozległ się głos Erasta Pietrowicza. Sieńka nie wytrzymał, wysunął się zza ramienia Masy.
Na dłoni eleganta leżała blaszka, identyczna z tymi, które spoczywały w kieszeni Sieńki.
– Kto wie, co to takiego? – zwrócił się do obecnych Erast Pietrowicz. – Masa? A może pan, Skorikow?
Masa pokręcił głową. Sieńka wzruszył ramionami i przesadnie wybałuszył oczy, że to niby, jak żyje, niczego podobnego nie widział. I jeszcze dodał:
– A skąd niby mam wiedzieć?
Tamten popatrzył na niego.
– No, no – powiada – to kopiejka z siedemnastego wieku, wybita za cara Aleksego. Skąd się wzięła u tego zapitego biedaka?
Usłyszawszy tę nowinę, Sieńka posmutniał. To ci dopiero wielki skarb”! Garść kopiejek z czasów króla Ćwieczka.