– Aha, jeszcze jedna sprawa… – Skorik odchrząknął i pokazał skrępowane nadgarstki. – Trzeba to rozplątać… Chłopaki mnie związali dla żartu…
Baba popatrzyła na skute ręce i bez słowa weszła z powrotem za kotarę.
Jubiler natomiast ujął drut swoimi chudymi łapkami i nagle – Sieńka aż zamarł z wrażenia – bez wysiłku rozluźnił żelazny pierścień. Nie do końca, ale wystarczyło, żeby przesunąć rękę. A to ci Aszotik!
Podczas gdy Sieńka uwolnionymi rękami rozmieszczał po kieszeniach banknoty i monety, Samszytow wciąż spoglądał na pręt. Kapnął na niego jakąś cieczą z pękatego szklanego naczyńka, a potem poskrobał, odwrócił drugim końcem, przyjrzał się przez szkiełko i zaczął wycierać łysinę chusteczką.
– Skąd pan to ma? – zapytał drżącym głosem.
Akurat mu Sieńka będzie opowiadał! Ale nie chciał go obrazić, bo przecież dobry z niego człowiek i pomógł mu w biedzie. Więc tylko odparł uprzejmie:
– Skąd się należy.
I odwrócił się do wyjścia. Musiał się zastanowić, co zrobić z nieoczekiwanym bogactwem. Ale właściciel nagle rzucił:
– Ile pan za to chce?
Żarty sobie robi? Ile Sieńka chce za ten kawał żelastwa? Ale z głosu Samszytowa wywnioskował, że ten wcale nie żartuje.
– Nie do wiary! – wymamrotał jubiler, pocierając pręt mokrą szmatką. – Czytałem, oczywiście, o sztabce talarowej, ale nie sądziłem, że zachowała się druga taka… I to z cechą Mennicy Jauzańskiej!
Sieńka patrzył, jak czarny pręt, czyszczony wilgotną szmatką, staje się jasny i błyszczący.
– Czego? – spytał.
Jubiler popatrzył na niego, jakby obliczając coś w myślach.
– Chce pan… według podwójnej wagi? Jak za talara. Co?
– Słucham?
– Nawet według potrójnej – szybko poprawił się jubiler. Położył pręt na wagę. – Waży prawie pięć funtów. Liczmy równe pięć. – Zagrzechotał kostkami liczydła. – Wychodzi sto piętnaście rubli dwadzieścia kopiejek. A ja dam panu trzy razy tyle, to znaczy trzysta czterdzieści sześć rubli. W zaokrągleniu – trzysta pięćdziesiąt. No, niech będzie czterysta. Co pan na to?
Sieńka znów tylko burknął:
– Że co?
– W sklepie nie trzymam takich sum, muszę pójść do banku. – Wybiegł zza lady i zakręcił się wokół Sieńki, usiłując zajrzeć mu w oczy. – Proszę mnie zrozumieć, z takim towarem jest dużo zachodu. Trudno znaleźć odpowiedniego nabywcę. Numizmatycy to szczególna klientela.
– Jak, jak?
– Numizmatycy to kolekcjonerzy, którzy zbierają monety o wartości zabytkowej – wyjaśnił jubiler, ale Sieńka nie stał się od tego o wiele mądrzejszy.
Takich kolekcjonerów, którzy aż się palą, żeby zebrać jak najwięcej pieniędzy, Sieńka widział już wielu – choćby wuj Zot Łarionycz…
– A ilu jest takich, którzy chcieliby mieć pręty? – zapytał chłopak, wciąż jeszcze wietrząc podstęp.
– W Moskwie może dwudziestu. W Pitrze dwóch. Za granicą także wielu chętnie by kupiło. – Nosacz nagle wstrząsnął się. – Powiedział pan „pręty”? A co, ma pan ich więcej? I gotów pan jest je sprzedać?
– Po czterysta rubli? – upewnił się Sieńka, przełknąwszy ślinę. Przypomniał sobie, ile tam, w piwnicy, leży tego dobra, zwalonego na kupę.
– Tak, oczywiście. Ile pan ich ma?
Sieńka wolał być ostrożny.
– Mógłbym skombinować pięć sztuk.
– Pięć?! Kiedy pan może je przynieść?
Teraz trzeba się zachować rozważnie. Zbytni pośpiech nie jest wskazany. Przecież to niełatwa sprawa. Byle kto z nią sobie nie poradzi.
Sieńka pomilczał chwilę i po namyśle dał odpowiedź:
– Za jakieś dwie godziny, nie wcześniej.
– Ninoczka! – krzyknął jubiler do żony. – Zamykaj sklep! Idę do banku!
Zamorski ptak uradował się, słysząc podniesiony głos, i dalejże wywrzaskiwać:
– Do banku! Do banku! Do banku!
Pośród tych krzyków Sieńka wyszedł.
Musiał się oprzeć ręką o ścianę, bo dosłownie chwiał się na nogach.
Niczego sobie pręciki, po czterysta rubli sztuka! To chyba jakiś sen.
Przed ponownym zejściem do podziemi Sieńka postanowił zajrzeć na zaułek Chochłowski. Sprawdzić, czy tamci dwaj nie zrobili krzywdy Taszce, no i w ogóle podziękować.
Chwała Bogu, wszystko było w porządku.
Taszka siedziała, jak przedtem, na łóżku i rozczesywała włosy – niedługo musiała zacząć pracę. Twarz już umalowała – brwi i rzęsy na czarno, policzki na czerwono. W uszy wpięła szklane kolczyki.
– Ten skośnooki kazał ci się kłaniać – opowiadała, zawijając włosy na patyczek, żeby się kręciły. – A przystojniak powiedział, że będzie miał na ciebie oko.
Wcale się to Sieńce nie spodobało. Co to znaczy „będzie miał oko”? Grozi mu, czy co? No nic, teraz Skorika nikt nie znajdzie i nikt nie złapie. Guzik! Sieńka zacznie zupełnie inne życie.
– Coś ci powiem – zwrócił się do Taszki. – Rzuć tę robotę. Nie będziesz więcej szlifowała bruków. Zabiorę cię z Chitrowki i zamieszkamy razem. Mam teraz kupę forsy.
Taszka z początku się ucieszyła, nawet zatańczyła z radości wokół izby. Zaraz jednak przystanęła.
– A co z mamusią?
– Dobra. – Skorik westchnął, spojrzawszy na pijaną babę, która dotąd się nie obudziła. – Wezmę i ją.
Taszka zrobiła jeszcze parę tanecznych obrotów, po czym oznajmiła:
– Nie, nie możemy jej stąd ruszać. Niech umrze spokojnie. Niewiele już jej życia zostało. Jak umrze, wtedy mnie zabierzesz.
I więcej nie chciała słyszeć o przeprowadzce. Sieńka oddał jej wszystkie pieniądze, jakie dostał od jubilera. Czego tu skąpić? Wkrótce i tak będzie miał forsy jak lodu.
Teraz musiał się tylko dostać do Jerochy, skąd prowadziło przejście do ukrytego skarbu.
Z noclegowni akurat wynoszono zwłoki zamordowanych. Wrzucono na wóz dwa duże worki z rogoży, jeden mniejszy i jeden całkiem mały.
Ludzie stali i gapili się. Niektórzy żegnali się znakiem krzyża.
Z drzwi wyszło trzech mężczyzn – urzędnik w okularach, prystaw Sołncew i jeszcze jakiś brodacz z aparatem fotograficznym na trójnogu.
Prystaw podał rękę urzędnikowi, a fotografowi tylko kiwnął głową.
– Innokientiju Romanyczu, dane operacyjne proszę przekazywać mi niezwłocznie – polecił okularnik, wsiadając do dorożki. – Bez naszych tutejszych informatorów nie ruszymy z miejsca.
– Tak jest, bezwzględnie – zgodził się prystaw, przygładziwszy podkręconego wąsa.
Przedziałek miał tak olśniewająco biały, że można było oślepnąć. Mężczyzna z niego jak się patrzy, ale podły i podstępny niczym wąż – o tym wie cała Chitrowka.
– I niech się pan postara nie dawać żeru reporterom… Bez malowniczych szczegółów. I tak będzie wokół tego dość hałasu… – Urzędnik beznadziejnie machnął ręką.
– Rozumie się, że tak. Może pan być spokojny, Christianie Karłowiczu. – Sołncew otarł czoło białą chustką i znów włożył czapkę.
Dorożka ruszyła.
– Budnikow! – zawołał prystaw. – Jeroszenko! Co tam jeszcze robicie?
Z mrocznego podziemia wynurzyło się po chwili dwóch mężczyzn – Budnik i właściciel noclegowni, szanowny Afanasij Łukicz Jeroszenko. Wielki człowiek, złota głowa. Pochodził z Chitrowki, zaczynał jako posługacz w szynku, potem dorobił się własnej knajpy, nie gardził też paserstwem, ale teraz był szanowanym obywatelem, odznaczonym wieloma krzyżami i medalami, na Wielkanoc składali sobie życzenia z samym generałem-gubernatorem. Jeroszenko miał trzy noclegownie, handel winem oraz składy mąki i kasz. Słowem, był milionerem.