– Niedługo pojawią się pismacy – z uśmiechem poinformował Budnika i Jeroszenkę pułkownik. – Macie im wszystko opowiedzieć, wszędzie wpuścić i pokazać miejsce przestępstwa. I żeby wam czasem nie przyszło do głowy zmyć krew. A na pytania o tok śledztwa nie odpowiadać, odsyłać do mnie.
Sieńka patrzył na prystawa zdumiony. Ależ z niego bezwstydna, parszywa łajza! Dopiero co obiecał okularnikowi coś zupełnie innego. I nie krępuje się nawet ludzi, którzy stoją obok i słuchają. Chociaż pewnie to dla niego w ogóle nie ludzie.
Prystaw nie cieszył się na Chitrowce szacunkiem. Nie dotrzymywał słowa, był bezlitosny i chciwy bez miary. Jego poprzednicy też nieźle dawali się we znaki, ale Innokientij Romanowicz prześcignął wszystkich. Ściągasz haracz z burdeli, gdzie pracują mamzelki – w porządku, ściągaj, to twoje święte prawo, ale żeby prystaw sam korzystał z usług dziwek, nie brzydził się, tego jeszcze nie było! Wybierał oczywiście te droższe, za dziesięć rubli, nigdy jednak dziewczynie nie zapłacił ani nie dał żadnego prezentu. Mało tego, jeszcze swoich policajów wspaniałomyślnie zapraszał do zabawy. Nie było nic gorszego dla takiej dziewczyny niż trafić do trzeciego komisariatu miasnickiego. Zgarną biedaczkę za byle co, wsadzą do „kurnika” i zabawiają się z nią wszyscy, którzy mają na to ochotę. Starcy z dintojry byli u Budnika z prośbą, żeby pozwolił pana pułkownika trochę pomacać kosą albo spuścić na niego kamień, to może nabierze wreszcie rozumu. Ale Budnikow się nie zgodził. Musicie być cierpliwi, powiedział. Jego wielmożność niedawno nastał i niedługo u nas zostanie. Wysoko mierzy, kariera mu w głowie.
Co było robić – cierpliwie czekali, jak Budnik kazał.
Sołncew zwrócił się do Jeroszenki:
– Muszę ukarać pana grzywną, Afanasiju Łukiczu. Zapłaci mi pan tysiączek za brak nadzoru w noclegowni. Mamy przecież umowę.
Jeroszenko tylko się lekko skłonił.
– Na ciebie też nałożę karę, Budnikow. Ja się do twoich spraw nie mieszam, ale za Chitrowkę przede mną odpowiadasz. Jeśli w ciągu trzech dni nie znajdziesz zabójcy, bulniesz dwieście rubli.
Policjant również się nie odezwał, poruszył jedynie siwym wąsem.
Podjechał powóz pułkownika. Jego wielmożność wsiadł, pogroził zgromadzonym pod noclegownią palcem – „Uwaga, hołoto!” – i odjechał. Mógłby pójść pieszo, do swojego cyrkułu nie miał daleko, parę kroków, ale lubił odgrywać ważniaka.
– Niech pan będzie spokojny, Iwanie Fiedotyczu – zwrócił się Jeroszenko do Budnika. – Pokryję tę sumę.
– Ja ci pokryję! – ryknął w odpowiedzi policjant. – Myślisz, Afońka, że się wykpisz dwiema setkami! Za mało ode mnie w dupę wziąłeś, złodzieju!
Taki był właśnie Budnik. Choćby Jeroszenko obwiesił całą pierś krzyżami i medalami i zacałował się na śmierć z generałem-gubernatorem, dla Budnika i tak na zawsze pozostanie złodziejem Afońką.
Wyprawa do podziemi okazała się teraz znacznie łatwiejsza niż za pierwszym razem. Sieńka, dając w zastaw czapkę, pożyczył w „Katordze” oliwną lampkę, żeby sobie oświetlać drogę, i szybko dotarł do komory. Według zegarka nie trwało to nawet dziesięć minut.
Przede wszystkim wziął się do liczenia srebrnych prętów. Było ich tu bez liku. Pod jedną ścianą naliczył sto i nie doszedł nawet do połowy. Aż się spocił z wysiłku.
Potem znalazł starą skórzaną podeszwę, obgryzioną przez szczury – Za jej pomocą odgarnął i odrzucił trochę kamieni i cegieł spod zawalonych drzwi, ciekaw, co jest za nimi. Ale przerwał tę robotę – była zbyt męcząca.
Tak opadł z sił, że zabrał nie pięć prętów, tylko cztery. Dla Samszytowa wystarczy, zresztą pręty są ciężkie, trudno je dźwigać każdy waży pięć funtów.
W drodze powrotnej, pod samym sklepem jubilerskim, kiedy Sieńka już sięgał do klamki, ktoś z tyłu gwizdnął. Gwizd był charakterystyczny, z Chitrowki, a potem rozległo się hukanie puchacza: u-hu, u-hu!
Sieńka odwrócił się – na rogu Pietrowierigi zobaczył Prochę, Michejkę Puchacza i Dańkę Zezulca. No cóż – pech.
Ale trudno, podszedł Sieńka do kumpli.
Procha powiedział:
– A mówili, żeś wpadł.
Zezulec zapytał:
– Co to za żelastwo dźwigasz?
Michejka zamrugał oczami i pełen skruchy poprosił:
– Nie wściekaj się, że cię wsypałem przed tym Chińcem, okropnie się przestraszyłem, jak zaczął tak wszystkich młócić. Wiesz, jakie są te żółtki.
– Baba się przestraszyła, jak jeża urodziła – burknął Sieńka, ale bez wielkiej złości. – Powinienem ci nakłaść po gębie, łajzo jedna, ale czas mi nie pozwala. Mam robotę.
Procha na to złośliwie:
– Jaką robotę, Skorik? Jak byłeś na robocie, to nawaliłeś. No tak. Wiedzą już, że zwiał od Księcia.
– A tu, umówiłem się z Ormiaszką, że mu wstawię kraty w okna. Właśnie te żelazne pręty.
– W sklepie jubilerskim? – zapytał Procha i uśmiechnął się domyślnie. – Tak, tak. Jesteś sprytniejszy, niż myślałem. Z kim teraz trzymasz? Z tym Chińczykiem? Chcecie obrobić Ormiaszkę? Nieźle!
– Pracuję na własny rachunek – burknął Sieńka.
Procha nie uwierzył. Odciągnął go na bok, położył mu rękę na ramieniu i szepnął:
– Nie chcesz, to nie mów. Ale wiedz, że Książę cię szuka. Grozi, że cię zabije.
Gwizdnął szyderczo i odskoczył, po czym wszyscy trzej puścili się biegiem przez zaułek.
Sieńka wkrótce zorientował się, czego dotyczyło to szyderstwo, gdy odkrył, że nie ma przy pasku srebrnego zegarka Kil – ki. To dlatego ten podlec Procha go objął!
Ale niezbyt przejął się stratą. Co tam zegarek, można kupić drugi, gorzej, że Książę na prawo i lewo rozpowiada, że go zabije, grozi. Tym naprawdę Sieńka się przejął. Musi być teraz ostrożniejszy, mieć oczy dookoła głowy.
Kiedy wchodził do sklepu, witany wrzaskiem papugi, miał ponurą minę. Nie myślał w tej chwili o pieniądzach, tylko o majchrze Księcia.
Rzucił pręty na ladę.
– Przyniosłem cztery. Więcej nie ma.
Ale kiedy po pięciu minutach wychodził na Marosiejkę, w ogóle już zapomniał o Księciu.
Za pazuchą, na sercu, czuł obłędne pieniądze – cztery pięćsetrublowe banknoty, jakich dotąd nigdy na oczy nie widział.
Dotykał szeleszczących, sztywnych papierków przez koszulę i próbował sobie wyobrazić: jak to jest – żyć w takim bogactwie?
Jak się Sieńce żyło w bogactwie
Okazało się to trudne.
Na placu Łubiańskim, gdzie woźnice poją przy fontannie konie, Sieńka także poczuł pragnienie. Napiłby się kwasu, miodowego ponczu albo oranżady. No i w brzuchu burczało mu z głodu. Jak długo można wytrzymać bez jedzenia? Od poprzedniego ranka nie miał w ustach ani okruszyny. W końcu nie jest jakimś mnichem pokutnikiem.
I tu właśnie zaczęły się trudności.
Normalnie człowiek ma różne pieniądze – ruble, dziesięciokopiejkówki, półrublówki. A bogacz Sieńka miał tylko banknoty pięćsetrublowe. Ani z tym wejść do szynku, ani wsiąść do dorożki. Kto ci wyda tyle reszty? Zwłaszcza jeśli jesteś ubrany z szykiem z Chitrowki – w wyrzucaną koszulę, buty z cholewkami w harmonijkę i kaszkiet z przełamanym daszkiem.
Ech, trzeba było u jubilera choć część sumy wziąć drobnymi, bo tak to człowiek może umrzeć z głodu jak ten król, o którym Sieńka się uczył w szkole. Czegokolwiek dotknął, zamieniało się w złoto, i mimo takiego bogactwa nieszczęsny władca nie mógł nic zjeść ani wypić.
Zawrócił więc Sieńka na Marosiejkę, ale sklep był zamknięty. Tylko papuga Lewonczyk – widział przez szybę wystawową – wytrzeszczała gały i coś wrzeszczała, ale co, nie było słychać.