Nacieszywszy wzrok, wrócił do pożytecznej lektury.
Na kolację udał się, zgodnie z etykietą, w surducie, jako że „na zwykły żakiet przy stole można sobie pozwolić jedynie w gronie rodzinnym”.
W jadalni skłonił się grzecznie, powiedział po francusku bon soir, kapelusz położył na podłodze, najpierw jednak rozścielił tam zabraną z pokoju serwetkę.
Stołujących się było u wdowy Borisenko około dziesięciu. Wszyscy zebrani wytrzeszczyli oczy na młodego człowieka o nienagannych manierach, niektórzy odpowiedzieli na pozdrowienie, inni tylko kiwnęli głowami. Żaden z gości nie miał na sobie surduta, a kędzierzawy grubas, który siedział obok Sieńki, był w samej koszuli i szelkach. Okazał się studentem Instytutu Miernictwa, na imię miał Żorż i mieszkał na poddaszu, gdzie pokój kosztował miesięcznie dwanaście rubli.
Gospodyni przedstawiła Sieńkę jako monsieur Skorikowa, moskiewskiego negocjanta, chociaż kiedy wynajmował pokój, podał, że jest handlowcem. „Negocjant” oczywiście brzmiał o wiele lepiej.
Żorż od razu zaczął drążyć – jak to, taki młody i już się zajmuje handlem, co to może być za handel – i dalejże wypytywać o wszystko od Adama i Ewy. Kiedy podano coś na słodko (nazywa się to „deser”), student szeptem poprosił, żeby Sieńka pożyczył mu trzy ruble.
Trzech rubli na piękne oczy Skorik mu oczywiście nie dał i na pytania odpowiadał raczej mętnie, chociaż uznał, że z chytrego Żorża może mieć pożytek.
Z samej książki niewiele się człowiek nauczy. Potrzebny jest jeszcze nauczyciel, ot co.
Odciągnął Żorża na bok i zaczął łgać: że niby jest synem kupca, od najmłodszych lat pomagał ojcu w sklepie i nie miał czasu na naukę. Teraz ojczulkowi się zmarło, cały majątek zostawił synowi, a co on, Siemion Skorikow, widział w życiu oprócz sklepu? Gdyby się znalazł porządny człowiek i nauczył go różnych mądrości, kulturalnego obejścia, francuskiego itede, on mógłby komuś takiemu dobrze za to zapłacić.
Student słuchał uważnie i wszystko chwytał w lot, z półsłówek. Od razu się dogadali w sprawie lekcji. Kiedy Żorż usłyszał, że Sieńka zapłaci po rublu za godzinę, natychmiast oświadczył, że przestanie uczęszczać na zajęcia i gotów będzie przez cały dzień pozostawać do jego, Siemiona Trifonowicza, dyspozycji.
Umówili się tak: godzinę dziennie nauka poprawnej pisowni i kaligrafii, godzinę nauka francuskiego, godzinę – arytmetyki; podczas obiadu i kolacji Żorż będzie edukował Sieńkę w zakresie dobrych manier, a wieczorem -jak się zachowywać w wielkim świecie. Ponieważ zamówienie było hurtowe, Sieńka wytargował rabat – miał płacić za wszystko cztery ruble dziennie. Obaj byli bardzo zadowoleni z umowy.
Zaczęli naukę zaraz po kolacji. Pojechali na balet. Frak dla Sieńki pożyczyli za dwa ruble od sąsiada muzyka.
W teatrze Sieńka siedział spokojnie, nie wiercił się, chociaż szybko znudziło mu się patrzeć na scenę, po której skakali faceci w obcisłych kalesonach. Potem, kiedy zza kulis wybiegły dziewczęta w przezroczystych spódniczkach, trochę się ożywił, ale muzyka była bardzo smętna. Gdyby Żorż nie wypożyczył w szatni szkieł powiększających (nazywają się „lornetka”), Sieńka zupełnie by się zanudził, lecz dzięki nim widział wszystko doskonale. Tancerki, ich łydki, tych, którzy siedzieli wokół sali w złoconych przegródkach („lożach”), i różne inne rzeczy -na przykład brodawkę na łysinie szefa muzykantów, który groził orkiestrze pałeczką, żeby ładniej grała. Kiedy rozlegały się oklaski, Sieńka wsuwał lornetkę pod pachę i też klaskał, głośniej niż inni.
Siedzieć trzy godziny w drapiącym, sztywnym kołnierzyku, zapłaciwszy za to w dodatku siedem rubli, mało komu się spodoba. Sieńka zapytał Żorża, czy ludzie bogaci co wieczór muszą się męczyć w teatrze, ale ten go uspokoił: powiedział, że wystarczy raz w tygodniu. No, to jeszcze można wytrzymać. Sieńka od razu poweselał. To tak jakby msza niedzielna dla tych, co żyją w bojaźni bożej.
Z teatru pojechali do domu uciech (tak się kulturalnie nazywa burdel), żeby Sieńka nauczył się eleganckiego zachowania w towarzystwie dam.
Tam speszyły go mocno lampy z jedwabnymi abażurami i miękkie kanapy na sprężynach. Mamzelle Loretta, którą posadzono mu na kolanach, była pulchna, miękka i słodkawo pachniała pudrem. Nazywała Sieńkę „kicią” i „koteczkiem”, zaprowadziła go do pokoju i zaczęła pokazywać różne sztuczki, o jakich nawet od Prochy nie słyszał.
Jednak krępowało go, że cały czas pali się światło, a w ogóle to gdzie tam było Loretcie, spasionej kotce, do Śmierci.
Tfu!
Potem Sieńka jeszcze długo uczył się pić szampana – wkłada się do niego truskawkę, pozwala jej trochę namoknąć i wyławia się ją ustami. Dopiero później wypija się do końca musujący napój i sięga po następny kieliszek.
Rano oczywiście bolała Sieńkę głowa bardziej niż po ordynarnej gorzałce. Ale tylko dopóki nie zjawił się Żorż.
Student obrzucił spojrzeniem cierpiącego ucznia, cmoknął ze zrozumieniem i od razu posłał służącą po szampana i pasztet. Zjedli śniadanie na łóżku Sieńki – Sieńka leżał, Żorż siedział. Smarowali pasztetem białe bułki i popijali je winem prosto z butelki.
Sieńka poczuł się lepiej.
Teraz, oznajmił Żorż, zajmiemy się francuskim, a na obiad pojedziemy do francuskiej restauracji utrwalać nowo nabytą wiedzę. I oblizał grube wargi.
No i dobrze, pomyślał ospale Sieńka. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja. W bogactwie też można żyć.
Sieńka bardzo lubił swoje dwa największe marzenia – wyobrażał sobie, jak to będzie, kiedy już zyska i miłość, i nieprzebrane bogactwa. Wszakże nawet w obecnej sytuacji majątkowej realne się stało marzenie, które przedtem wydawało się nieziszczalne, a mianowicie odwiedziny – w pełnej chwale – u brata Wańki.
Oczywiście i do tego musiał się Sieńka odpowiednio przygotować. Nie wystarczy ubrać się po pańsku i oznajmić: hej, to ja, twój starszy brat. I co dalej? Nie można wyjść na głąba, który nie umie dwóch zdań sklecić. A nuż Waniuszka wzgardzi nieukiem?
Ale dla malca nie trzeba było wielkich przygotowań.
Już pierwszego dnia Sieńka umówił się z Żorżem, że ten będzie go napominał, jeśli w rozmowie niepoprawnie wypowie jakieś słowo. Żeby student się nie lenił, w nagrodę miał dostawać piątaka za każdą uwagę.
Tak więc Żorż starał się, jak mógł. Poprawiał Sieńkę niemal co drugi wyraz. „Nie, Siemionie Trifonowiczu, w kulturalnym towarzystwie tak się nie mówi. Nie «kurytarz», tylko «korytarz»„. I stawiał kreskę na specjalnej karteczce. Potem, na lekcji arytmetyki, Sieńka sam mnożył te kreski przez pięć. Pierwszego września 1900 roku narobił błędów za osiemnaście rubli siedemdziesiąt pięć kopiejek – chociaż wystrzegał się słów, których wymowy nie był pewien. Zaczynał poprawnie: „Tak sobie myślę, że…” – i nagle go zatykało.
Skorik aż się żachnął na widok takiej sumy i z piątaka obniżył stawkę na kopiejkę.
Drugiego września odliczył – lepiej powiedzieć: wypłacił – Zorzowi cztery ruble trzydzieści pięć kopiejek.