Masa stał obok i pouczał Sieńkę. Mówił, że to strach nie pozwala mu skoczyć. Przegoń go, doradzał, bo do niczego nie jest człowiekowi potrzebny. Przeszkadza tylko głowie i ciału robić swoje. Wiesz przecież, jak masz skakać, pokazywałem ci i tłumaczyłem. Więc nie bój się, głowa i ciało wszystko zrobią same, jeśli strach nie będzie ich powstrzymywał. Łatwo powiedzieć!
– A pan co, sensei, w ogóle niczego na świecie się nie boi? – Masa tak się kazał do siebie zwracać. Sensei znaczy „nauczyciel”. – Myślałem, że nie ma ludzi, którzy w ogóle nie znają strachu.
Rzadko, ale bywają, usłyszał w odpowiedzi, Erast Pietrowicz na przykład niczego się nie boi. Ale on, Masa, boi się jednej rzeczy, i to bardzo.
– Czego? Trupów?
Nie, powiedział Japończyk. Tego, że mój pan albo jakiś inny dobry, porządny człowiek zaufa mi, a ja się nie sprawdzę, zawiodę jego zaufanie z powodu własnej głupoty albo splotu okoliczności, na które nie mam wpływu. To straszne, jak się tego boję. Głupota przynajmniej mija z wiekiem, z latami. Ale wszelkie okoliczności zależą tylko od Butsu.
– Od kogo? – zapytał Sieńka.
Masa wskazał palcem w górę.
– Od Butsu.
– A, od Pana Boga.
Japończyk kiwnął głową. Dlatego, powiedział, co dzień się do niego modlę. O tak.
Zamknął oczy, złożył ręce i zaczął coś mamrotać. Po chwili sam przetłumaczył swoje słowa: „Pokładam ufność w Butsu, ale sam także uczynię, co będę mógł”. To taka japońska modlitwa.
Sieńka prychnął.
– Akurat japońska! Miej ufność w Bogu, a sam czyń, co należy.
Później jeszcze raz wrócili do rozmowy o sprawach boskich.
U Sieńki w pokoju roiło się od much. Widocznie wabiły je smaczne okruszki – Sieńka chętnie jadał ciastka z lukrem.
Masa nie lubił much. Chwytał je w locie jak kot łapą, ale nigdy nie rozgniatał, nie zabijał – broń Boże. Zawsze wypuszczał je przez okno na dwór.
Sieńka raz zapytał:
– Dlaczego, sensei, robisz z nimi takie ceregiele? Trzepnąłbyś je i po sprawie.
Japończyk na to:
– Nikogo nie wolno zabijać, jeśli można tego uniknąć.
– Nawet muchy?
– Co za różnica? Dusza to dusza. Teraz widzisz muchę, ale jeśli to stworzenie godnie przeżyje swoje musze życie, w nowym wcieleniu odrodzi się może jako człowiek. Taki jak na przykład ty.
Sieńka obruszył się.
– Dlaczego akurat jak ja? Może jak ty, sensei?
Masa się odciął: jeżeli będziesz się sprzeciwiał nauczycielowi, sam po śmierci staniesz się muchą. Ano, już, skacz. I buch Sieńkę w pysk, aż mu w uszach zadzwoniło.
Tak to przyswajał sobie Sieńka mądrości Wschodu.
Za każdym razem pod koniec lekcji oryginalny nauczyciel pytał swego ucznia, czy nie chciałby przekazać czegoś Erastowi Pietrowiczowi.
Sieńka mrugał tylko oczami i milczał. Nie mógł zrozumieć, o co chodzi. O skarb? Czy o coś innego?
Masa zresztą nigdy nie nalegał. Czekał pół minuty, po czym kiwał głową, mruczał swoje sayonara i wychodził.
Dni płynęły szybko. Lekcja gimnastyki, potem gramatyki, rachunków, francuskiego, ugruntowanie nowo nabytej wiedzy we francuskiej restauracji, następnie rajd po sklepach i znowu lekcja dobrych manier z Żorżem, wreszcie kolacja i zajęcia praktyczne. „Zajęciami praktycznymi” nazywał Żorż wyprawy do operetki, na tańce, do burdelu lub innych instytucji światowego życia.
Rano Sieńka spał do późna, a ledwie wstał i umył się, już się zjawiał Masa. I znów machina szła w ruch. Adept wszech nauk kręcił się niczym wiewiórka w kole.
Parę razy, zamiast się poświęcić zajęciom praktycznym, zajrzał Sieńka na Chitrowkę do Taszki – oczywiście już po zmroku i nie we fraku czy surducie, tylko w starych łachach. Jak mówił Żorż, à la apasz.
Sieńka organizował te wypady w następujący sposób.
Najmował na Trubnej statecznego, trzeźwego dorożkarza, koniecznie z numerem, i dojeżdżał z nim do Łubianki. Przebierał się w dorożce, pod opuszczoną budą.
Na Łubiance, przeobraziwszy się z zamożnego handlowca w apasza, kazał woźnicy czekać. Dorożkarz siedział sobie i drzemał, a mimo to za każdą godzinę zarabiał rubla. Chyba nie był stratny? Tyle że zgodnie z umową nie mógł ani na chwilę zsiąść z kozła, bo inaczej rzeczy Sieńki natychmiast zostałyby skradzione.
Uparta Taszka wciąż odmawiała brania pieniędzy, które Sieńka jej dawał. Nie chciała też porzucić swego rozpustnego zajęcia – duma jej na to nie pozwalała. Kto bierze od mężczyzny pieniądze, jeśli ich nie zarobi, tak po prostu za nic? – powtarzała. Nie mogę być twoją mana, to pozostańmy przyjaciółmi. Na małżeństwo też się nie zgadzam z powodu francuskiej choroby (Sieńka zresztą nie robił jej żadnych propozycji, to były fantazje Taszki). Na razie sama na siebie potrafię zarobić. A jeśli mi zabraknie pieniędzy, wtedy cię poproszę o pomoc jako przyjaciela.
Jednakże opowieści Sieńki o nowym, światowym życiu sprawiły, że w Taszce także zagrała ambicja. I ona również zapragnęła zrobić karierę – z ulicznej mamzelki podnieść się do rangi „gimnazjalistki”, zwłaszcza że wiek miała odpowiedni.
„Gimnazjalistki” nie szlifują bruków, klientów sprowadzają im rajfurki. Praca jest o wiele łatwiejsza i bardziej opłacalna.
W tym celu przede wszystkim należy kupić gimnazjalny mundurek i pelerynę, ale na ten wydatek Taszka już odłożyła pieniądze.
Miała także znajomą rajfurkę, wypróbowaną i uczciwą, która brała tylko jedną trzecią zarobionych przez dziewczynę pieniędzy. A klientów, którzy wysoko sobie cenią gimnazjalistki, jest cała masa. To mężczyźni stateczni, starsi i przy forsie.
Istniała wszakże jedna trudność, a mianowicie taka jak w przypadku Sieńki – Taszce brakło obycia, umiejętności prowadzenia kulturalnej rozmowy. Przecież klient pragnie wierzyć, że ma do czynienia z prawdziwą gimnazjalistką, a nie zwykłą uliczną dziewką w przebraniu.
Dlatego Taszka także zaczęła się uczyć francuskich słów i różnych wyszukanych wyrażeń. Ułożyła też sobie nowy życiorys, który zaczęła opowiadać Sieńce. Na razie jeszcze nie wszystkie szczegóły dobrze pamiętała, więc zaglądała do notatek. Była niby to uczennicą czwartej klasy gimnazjum, a na złą drogę sprowadził ją inspektor, zerwawszy kwiatek jej niewinności i wyuczywszy rozmaitych sztuczek; teraz ona w tajemnicy przed rodzicami dorabia sobie na ciastka i cukierki.
Sieńka wysłuchał życiorysu i jako człowiek bywały w świecie zaproponował pewne zmiany. Doradził zwłaszcza, by Taszka nie wplatała do swojej opowieści wulgarnych wyrażeń.
Dziewczynę zdziwiła ta sugestia. Jako rodowita mieszkanka Chitrowki nie potrafiła pojąć różnicy między przyzwoitym i ordynarnym słownictwem. Sieńka zatem spisał jej na kartce wszystkie wulgarne wyrazy, żeby je dobrze zapamiętała. Dziewczyna złapała się za głowę i zaczęła wkuwać, powtarzając:…,…,…,… Uszy Sieńki, nawykłe teraz do kulturalnej, czy może lepiej: cywilizowanej wymiany zdań, po prostu więdły.
Za pieniądze, które Sieńka dał jej wcześniej, Taszka kupiła pudla, szczeniaka. Był to mały, biały, jazgotliwy i niewiarygodnie bystry piesek. Gdy zobaczył Sieńkę drugi raz, natychmiast go poznał, ucieszył się i zaczął skakać z radości. Rozróżniał wszystkie rośliny Taszki i każdą obszczekiwał inaczej. Wabił się Pomponiusz, zdrobniale Pomponik.
Sieńka przyszedł wtedy, żeby opowiedzieć Taszce o spotkaniu z bratem i pochwalić się nowym złotym zębem (a poza tym miał jeszcze jedną sprawę, finansową), lecz przyjaciółka napadła na niego: