– I co, Masaił Micujewicz nie będą teraz przychodzili?
– Jutro rano bez wątpienia Masa się pojawi – zapewnił Sieńka, jeszcze niezdecydowany, czy powiadomić Japończyka o zmianie lokum. – Proszę przekazać, że Siemion Skorikow dziękuje mu za wszystko i serdecznie go pozdrawia.
Żeby znaleźć się jak najdalej od Księcia, Sieńka wybrał odległy rejon miasta, aż za Priesnią. Zatrzymał się w hotelu dla kolejarzy. To było dobre miejsce – nikt tu nikogo nie znał, każdy mógł przenocować i jechać dalej.
Dla większej konspiracji, starając się zatrzeć po sobie wszelkie ślady, Sieńka podał inne imię i nazwisko. Z początku chciał wybrać jakieś całkiem zwyczajne, ale potem uznał, że skoro już ma je zmienić, niech będzie dźwięczne i piękne, pasujące do jego nowego życia. W księdze gości wpisał się jako Apołłon Sekandrowicz Szopenhauer, komiwojażer.
Nocą śniły mu się różne rzeczy. Miał namiętne, słodkie sny o Śmierci, ale i koszmary, w których Książę, z nożem w zębach, wdzierał się przez okno, a on, Sieńka, nie mógł się wyplątać spod kołdry i uciec.
O świcie obudziło go głośne stukanie do drzwi.
Usiadł, przyciskając rękę do serca. Myślał, że to Książę i Oczko go odszukali. Chciał zsunąć się po rynnie goły tak jak był, lecz z korytarza dobiegł go głos Masy:
– Sieńka-kun, otwieraj dzwi!
Uf! Trudno opisać, jak wielką Sieńka poczuł ulgę. Nawet się nie zastanawiał, jakim cudem Japończyk znalazł go tak szybko w nowym miejscu zamieszkania.
Odsunął zasuwkę i do pokoju żwawo wkroczył Masa, a za nim (to ci dopiero!) Erast Pietrowicz we własnej osobie. Obaj mieli surowe, ponure miny.
Masa stanął pod ścianą, jego pan zaś wziął Sieńkę za ramię, odwrócił twarzą do okna (za którym ledwie świtało) i oznajmił rzeczowo:
– No, Apołłonie Sekandrowiczu, dość tych żartów. Nie mam czasu do stracenia, nie mogę się dłużej zajmować pańską zagadkową tożsamością. Proszę powiedzieć wszystko, co pan wie: i o zabójstwie Siniuchinów, i o zabójstwie Samszytowów. Trzeba z tym wreszcie skończyć!
– Sam… Samszytowów?! – zdumiał się Sieńka. – A ja m-m-myślałem…
On też zaczął się jąkać – zaraził się czy co?
– Proszę się ubrać – polecił Erast Pietrowicz. – Zaraz jedziemy. Nic więcej nie dodał i wyszedł na korytarz.
Naciągając koszulę i spodnie, Sieńka zapytał Japończyka:
– Jak mnie znaleźliście?
– Numer dorożki – odparł ten krótko, a Sieńka zrozumiał, że madame Borisenko zapamiętała cyfry, dorożkarz zaś zdradził, dokąd zawiózł pasażera.
Na nic się zdała cała konspiracja.
– A dokąd mamy jechać?
– Na oględziny miejsca przestępstwa.
O Boże, a to ci niespodzianka! Ale Sieńka nie ośmielił się protestować. Jeżeli nie zechce iść dobrowolnie, zawloką go tam siłą, wiadomo.
Przez całą drogę na Marosiejkę strasznie się denerwował, im byli bliżej, tym bardziej. A więc nie aresztowano Aszota Aszotycza? Został zamordowany? Erast Pietrowicz powiedział: „Samszytowowie” – to znaczy, że żona Ormianina także? Ale kto to zrobił, złodzieje? Co ma do tego on, Sieńka Skorikow?
Policjanci nie trzymali przed sklepem straży, na drzwiach jednak wisiał sznurek z pieczęcią, a w środku paliło się światło. Na ulicy na razie było pusto, sklepów jeszcze nie otwarto, inaczej już by się zgromadził tłum gapiów.
Do kamienicy weszli z tyłu, od podwórka. Czekał tam urzędnik w granatowym uniformie – cichy, niepozorny, w okularach.
– Strasznie długo to trwało – rzekł z wyrzutem do Erasta Pietrowicza. – Prosiłem przecież… Dzwoniłem do pana o północy, a teraz jest wpół do szóstej. Sporo ryzykuję.
– Przepraszam, Siergieju Nikiforowiczu. Musiałem odszukać w-ważnego ś-świadka.
Chociaż, mówiąc „ważny”, Erast Pietrowicz miał na myśli Sieńkę, jemu bynajmniej się to nie spodobało. I czego niby miał być świadkiem?
– Czy byłby pan uprzejmy opowiedzieć – poprosił radca urzędnika – co udało się ustalić w wyniku pierwszych oględzin?
– Wejdźmy tutaj – zaproponował okularnik. Znaleźli się w pokoju. – Tu, za sklepem, jubiler miał coś w rodzaju biura. Mieszkali Samszytowowie w pokojach na górze. Tam jednak przestępca nie wchodził, wszystko rozegrało się tu. – Zajrzał do notesu. – Lekarz sądzi, że Ninę Akopownę Samszytową, lat czterdzieści dziewięć, zabito pierwszą; została uderzona ciężkim przedmiotem w skroń. Ciało znaleziono tutaj.
Na podłodze, koło drzwi, narysowano kredą kontur ludzkiego ciała, a obok ciemniała jakaś plama. Krew, domyślił się Sieńka i zadrżał.
– Aszota Aszotycza Samszytową, lat pięćdziesiąt dwa, przestępca związał i posadził w tym fotelu. Jak pan widzi, wszędzie jest krew: na oparciu, na poręczach, na podłodze. Przy czym i żylna, i tętnicza, o różnych parametrach… Przepraszam, Eraście Pietrowiczu, nie posługuję się zbyt pewnie terminologią medyczną – tłumaczył się urzędnik. – Pan już dawno nalegał, żebym się w tym podciągnął, ale nowi zwierzchnicy tego nie żądają, a na wszystko zawsze brakuje czasu…
– Nieważne – przerwał mu Erast Pietrowicz. – Rozumiem, że Samszytow przed śmiercią był torturowany. Zadawano mu rany nożem?
– Prawdopodobnie. Albo innym ostro zakończonym narzędziem.
– O-oczy?
– Co „oczy”?
– Czy ofiary miały wykłute oczy?
– A, tak jak ci z Chitrowki…? – Siergiej Nikiforowicz pokręcił głową. – Nie, nie wykłuto im oczu i w ogóle sposób dokonania przestępstwa jest nieco inny. Dlatego śledztwo polecono prowadzić oddzielnie, nie w związku ze sprawą Oślepiacza z Chitrowki.
– Oślepiacza z Chitrowki? – Erast Pietrowicz skrzywił się. – Co za i-idiotyzm! Myślałem, że takie rzeczy wymyślają tylko pismacy!
– To pomysł prystawa trzeciego cyrkułu miasnickiego, pułkownika Sołncewa. Reporterzy od razu go podchwycili, chociaż z punktu widzenia poprawności językowej…
– Dobrze, do diabła z poprawnością! – znów przerwał mu Erast Pietrowicz, spacerując po pokoju. – Pójdziemy na górę?
– Nie ma po co. To zupełnie jasne, że zabójca tam nie wchodził.
– Zabójca? Nie zabójcy? Ustalono już, że przestępca był sam?
– Chyba tak. Sąsiedzi zeznali, że Samszytow nigdy nie obsługiwał i nawet nie wpuszczał do sklepu więcej niż jednego klienta, od razu zamykał drzwi. Bardzo się bał rabunku, z Chitrowki tu niedaleko.
– Są ślady rabunku?
– Absolutnie żadnych. Nawet ze sklepu niczego nie zabrano, chociaż w witrynie leżały jakieś wyroby, co prawda, niewielkiej wartości. Mówię przecież, że wszystko rozegrało się w tym pomieszczeniu.
Erast Pietrowicz pokiwał głową i wszedł do sklepu. Urzędnik i Masa za nim. Sieńka także, żeby nie zostawać samemu w zbryzganym krwią pomieszczeniu.
– A to co takiego? – Erast Pietrowicz wskazał palcem na klatkę dla ptaka.
Leżała w niej, z czubatym łebkiem odchylonym do tyłu, papuga Lewonczyk.
Siergiej Nikiforowicz wzruszył ramionami.
– Papugi to nerwowe ptaki, wrażliwe na hałas. A tu były jęki, krzyki… Serce nie wytrzymało. No i nie dostała karmy o zwykłej porze…
– Drzwi klatki są otwarte. Tak, i… Ej, Masa, spójrz no. – Erast Pietrowicz wziął do ręki martwego ptaka i pokazał Japończykowi.
Ten cmoknął swoim zwyczajem.
– Ukręcili mu reb. To morderstwo.
– Tak, szkoda że nie było przy tym eksperta – zażartował funkcjonariusz; widać uznał, że Azjata żartuje, ale Sieńka wiedział, że dla Masy dusza to dusza, wszystko jedno, ludzka czy ptasia.