Sieńka jak nie wrzaśnie:
– Narodzie prawosławny! Kto zgubił srebrnego rubla?
Rzucili się do niego ludziska hurmą: Ja! Ja! A on prześlizgnął się między wyciągniętymi rękami i już w biegu krzyknął do złodziejaszków:
– Czego się gapicie?! W nogi!
Puścili się za nim, a kiedy Sieńka zwolnił na chwilę koło podsieni, minęli go i machnęli ręką, pokazując, żeby biegł za nimi.
W spokojnym, zacisznym miejscu wysapali się i podali sobie ręce. Michejka Puchacz (ten mniejszy i bardziej pucołowaty) zapytał:
– A ty skąd jesteś?
Sieńka na to:
– Z Suchariewki.
Drugi, który się przedstawił jako Procha, wyszczerzył zęby, jakby usłyszał coś śmiesznego. A co cię, powiada, stamtąd sprowadza?
Sieńka w milczeniu strzyknął śliną przez szczerbę po wybitym zębie – nie zdążył się jeszcze do niej przyzwyczaić, ale splunął na odległość co najmniej trzech arszynów – po czym wyjaśnił zwięźle:
– Nie mogę tam wrócić. Zwiałem przed kryminałem.
Nowi znajomi popatrzyli na niego z szacunkiem. Procha klepnął go po ramieniu. Przyłącz się do nas, powiedział. Nie pękaj, nikt z Chitrowki cię nie wyda.
Jak Sieńka zadomawiał się na nowym miejscu
Nowe życie wyglądało tak.
W dzień chodzili golić, w nocy – stukać.
Golili przeważnie na Starym Placu, na rynku albo na Marosiejce, pełnej małych sklepików, czy na Warwarce, niekiedy na Ilince, gdzie jest wielu bogatych kupców i maklerów, ale nigdy nie zapuszczali się dalej. Procha, prowodyr, mawiał, że to „jeden skok od Chitrowki” – to znaczy, że w razie czego można szybko dać drapaka między tamtejsze podsienia i zaułki, gdzie człowieka nikt nie znajdzie.
Nowego rzemiosła nauczył się Sieńka szybko. Było to łatwe, wesołe zajęcie.
Michejka Puchacz wypatrywał ofiarę, tak zwanego karasia – jakiegoś gapowatego głupka – i sprawdzał, czy jest przy forsie. To było jego zadanie. Podchodził bliziutko, kręcił się chwilę, po czym dawał znak głową: dobra jest, można. Sam nigdy nie kradł – nie miał niezbędnej zręczności w palcach.
Następnie do akcji wkraczał Skorik. Jego zadaniem było sprawić, żeby ofiara zagapiła się na coś i zapomniała o pilnowaniu kieszeni. Są na to różne sposoby. Można zacząć bójkę z Puchaczem, ludzie zawsze lubią sobie na coś takiego popatrzeć. Można też środkiem jezdni przespacerować się na rękach, pociesznie wymachując przy tym nogami (co Sieńka potrafił od maleńkości). A najprostsza metoda to zwalić się frajerowi pod nogi, niby to w ataku padaczki, krzycząc: „Słabo mi! Umieram!” Wtedy, jeśli trafi się ktoś litościwy, na pewno się zatrzyma, żeby popatrzeć, jak chłopczyna wije się i skręca, a jeśli nawet zdarzy się człowiek bez serca, który nie przystanie i pójdzie dalej, tyle że z ciekawości się obejrzy, to też wystarczy – ProszĘ więcej nie trzeba. Szast – prast i gotowe. Pieniążki były twoje, kochasiu, a teraz są nasze.
Stukanie Sieńka mniej lubił. A właściwie, można powiedzieć, wcale mu się nie podobało. Wieczorem, również gdzieś w pobliżu Chitrowki, wypatrywali samotnego bobra (to odpowiednik karasia, tyle że podpity). Tutaj też najważniejsze zadanie miał Procha. Podbiegał od tyłu i pięścią, w której zaciskał kawałek ołowiu, z rozmachem uderzał ofiarę w skroń. Kiedy napadnięty już leżał bez przytomności, przyskakiwali doń z obu stron Skorik i Puchacz. Zabierali mu pieniądze, zegarek i co tam jeszcze miał, ściągali z niego marynarkę i sztyblety, o ile były coś warte. Jeżeli nie padał od pierwszego ciosu, nie wdawali się w dalszą bójkę z takim bykiem. Procha od razu się zmywał, a Skorik i Puchacz nie wysuwali nosa z kryjówki.
Ta robota też nie była trudna, ale jakby wbrew sumieniu. Sieńka z początku czuł się paskudnie – a jeżeli cios Prochy okaże się śmiertelny? – ale potem jakoś przywykł. Po pierwsze, Procha uderzał ołowianką, a nie szpadryną ani basałykiem. Po drugie, Bóg czuwa nad pijanymi, to wiadomo. No i łby mają twarde.
Majdan sprzedawali paserom z buninowskiej noclegowni. Niekiedy zdobycz warta była zaledwie jednego rubla, ale gdy się poszczęściło, to i pięć czerwońców. Jeśli trafił się marny ru – belek, jedli „psi przysmak”, popijając herbatą. Po dobrym zarobku szli na wódkę do „Katorgi” albo do „Sybiru”, a później do dziewek (na Chitrowce nazywano je mamzelkami).
Procha i Puchacz mieli swoje dziewczyny, stałe. Nie many, oczywiście, jak prawdziwi złodzieje; za mało zdobywali forsy, żeby trzymać przyjaciółkę tylko dla siebie, ale też nie były to najgorsze ulicznice. Czasem dały nawet coś zjeść albo pożyczyły parę groszy.
Sieńka wkrótce także znalazł sobie przyjaciółkę, Taszkę.
Obudził się tamtego ranka późno. Ponieważ położył się spać pijany, nic nie pamiętał. Rozejrzał się – mała izdebka, okno zasłonięte firanką. Na parapecie doniczki z kwiatkami – żółtymi, czerwonymi, niebieskimi. W kącie, na gołej podłodze, jakaś blada, koścista baba zanosi się kaszlem i pluje krwią w gałganek – pewnie ma suchoty. Sam Sieńka leżał na żelaznym łóżku, nagi, a w nogach posłania siedziała po turecku trzynastoletnia dziewczynka. Spoglądała co chwila w jakąś książkę i rozkładała kwiaty, mrucząc coś przy tym pod nosem.
– Co robisz? – zapytał cicho Sieńka.
Dziewczynka uśmiechnęła się do niego. Zobacz, powiada, to biała akacja – miłość czysta. Czerwona balsaminka – niecierpliwość. Berberys – odmowa.
Stuknięta, pomyślał. Nie wiedział jeszcze wtedy że Taszka uczy się mowy kwiatów. Zwinęła gdzieś książeczkę Jak się porozumiewać za pośrednictwem kwiatów i bardzo się jej spodobało, że można się dogadać nie za pomocą słów, lecz kwiatów. Trzy ruble, które dostała od Sieńki za noc, prawie co do kopiejki wydała na kwiaty. Rano pobiegła na targ, kupiła całe naręcze tego zielska i zaraz wzięła się do rozkładania. Taszka już taka jest.
Sieńka przesiedział u niej wtedy prawie cały dzień. Najpierw leczył kaca zalewą z kiszonych ogórków. Potem zjadł trochę chleba i napił się herbaty. A później siedzieli sobie we dwoje i rozmawiali.
Taszka okazała się dobrą dziewczyną, chociaż trochę postrzeloną. Ot, jak choćby na punkcie tych kwiatów albo swojej matki, nałogowej pijaczki, chorej na suchoty i do niczego niezdatnej. Po co koło niej chodzić, wyrzucać pieniądze na darmo? I tak umrze.
Wieczorem, przed wyjściem na ulicę, Taszka nagle powiedziała:
– Sienia, chcesz? Zostańmy przyjaciółmi.
On na to:
– Zostańmy.
Zahaczyli się małymi palcami, zakręcili sczepionymi dłońmi, a potem pocałowali się w usta. Taszka powiedziała, że tak między przyjaciółmi jest przyjęte. A kiedy Sieńka potem zaczął się do niej dobierać, zdziwiła się. Coś ty, mówi, przecież jesteśmy przyjaciółmi. Gzić się z przyjacielem to grzech. Zresztą, powiada, akurat ci to potrzebne, ja mam francuską chorobę, złapałam od jednego subiekta. Jak się będziesz ze mną zadawał, to ci twój zasmarkany nos odpadnie.
Sieńka przestraszył się.
– Jak to masz francuską chorobę? Czemuś wczoraj nie powiedziała?
Wczoraj, mówi, byłeś dla mnie nikim, klientem, a teraz jesteśmy przyjaciółmi. Nic nie szkodzi, Sieńka, nie martw się, to choróbsko nie każdego się czepia i rzadko od jednego razu.
Uspokoił się trochę, ale żal mu się zrobiło dziewczyny.
– A co z tobą?
Myślałby kto, Taszka na to. U nas takich pełno. I jakoś żyją. Niektóre z francuską chorobą do trzydziestki dociągają, a nieraz i dłużej. Według mnie trzydzieści lat to i tak bardzo dużo. Mama ma dwadzieścia osiem, a wygląda jak starucha – zęby jej wypadły, twarz cała w zmarszczkach.