Zdjął rękawiczki, także cisnął je na stół i wyciągnął ręce do kobiety.
– A nie będziesz się bał do mnie przychodzić? – zapytała Śmierć. – Strach cię nie obleci?
Ręce prystawa opadły.
– Nie. Będę zabierał ze sobą Budnikowa. Książę nie odważy się przy nim na żadne wyskoki.
– Nie mówię o Księciu – cicho powiedziała kobieta, przysunąwszy się do Sołncewa. – Czy nie boisz się igrać ze Śmiercią? Słyszałeś, co spotyka moich kochanków?
Prystaw parsknął śmiechem.
– Bzdury. W sam raz dla ciemnych półgłówków.
Śmierć także się zaśmiała, ale tak, że Sieńce mrówki przebiegły po grzbiecie.
– Ach, pan, Innokientiju Romanowiczu, jest materialistą. To dobrze, lubię materialistów. No cóż, chodźmy do sypialni, skoro pan taki odważny. Przyhołubię pana, jak umiem.
Sieńka niemal jęknął, słysząc te słowa – cichutko oczywiście, zduszonym głosem, ale przez to jeszcze boleśniej. Słusznie Żorż mawiał o babach: „Wszystkie one w istocie, mon cher, służą jedynie za materac. Kto jest brutalniejszy w obejściu, temu najszybciej ulegają”.
Skorik myślał, że prystaw rzuci się w te pędy do sypialni, ale on tylko trzasnął kopertą od zegarka i rzekł z westchnieniem:
– Płonę z namiętności, lecz nie mogę jej teraz ugasić. Na wpół do siódmej zostałem wezwany do policmajstra, muszę mu złożyć raport. Zajrzę późnym wieczorem. Tylko pamiętaj: żadnych sztuczek.
Poklepał, bezczelny pies, Śmierć po policzku i brzęcząc ostrogami, skierował się do wyjścia.
Kobieta, zostawszy sama, wyjęła chusteczkę i podniosła ją do twarzy, jakby chciała się wytrzeć. Ale nie zrobiła tego. Usiadła przy stole i położyła głowę na rękach. Gdyby zapłakała, Sieńka wszystko by jej wybaczył, lecz ona nie płakała – ramiona jej nie drżały i nie było słychać szlochów. Po prostu siedziała w milczeniu.
Skorik podniósł głowę i popatrzył na Erasta Pietrowicza. Miał pan rację. Jestem ostatnim durniem, mówiły jego oczy.
Pan Nameless, zadumany, ledwie poruszył wargami, a Sieńka nie tyle usłyszał, ile domyślił się jego słów:
– Interesująca osoba…
Potem Erast Pietrowicz nagle mrugnął do niego – że niby co tam, nie spuszczaj nosa na kwintę – i dał dyskretny znak ręką. Widać nadszedł czas, by przystąpić do działania.
Ale wtedy znowu rozległy się kroki – nie wyraźnie wybijane, jak prystawa, lecz ciężkie, szurające, jakby ktoś powłóczył nogami.
– Proszę wybaczyć… – zahuczał głęboki bas. Budnikow! Sieńka chwycił pana Namelessa za kolano: teraz nie wolno wychodzić!
– Jego wielmożność zapomnieli rękawiczek. I mnie po nie przysłali, sami nie raczyli się wrócić.
Śmierć podniosła głowę. Nie, na jej twarzy nie było ani śladu łez, tylko oczy płonęły jaśniej niż zazwyczaj.
– Ano pewnie! – Uśmiechnęła się. – Innokientij Romanowicz odszedł z takim szykiem! Gdyby wrócił po rękawiczki, zepsułby cały efekt. Proszę je wziąć, Iwanie Fiedotyczu.
Wzięła ze stołu rękawiczki i rzuciła mu. Ale Budnik nie wyszedł od razu.
– Ech, dziewczyno, dziewczyno, co ty ze sobą wyprawiasz? Dał ci Bóg taką urodę, a ty ją nurzasz w błocie, szydzisz z daru bożego. Mój naczelnik wyszedł od ciebie dumny jak paw, cały aż błyszczał niczym dobrze wyglansowany but. Znaczy, że i jemu nie odmówiłaś. A przecież to kawał drania. Nie paw, tylko zmokły kurczak. I Książę, twój gach, też jest jak zropiały wrzód. Przydusić go, to pęknie. To takiego chłopa ci trzeba? W głowie masz ciemność, a w duszy zamęt. Powinnaś mieć mężczyznę silnego, dobrego, bogatego, żebyś się mogła do niego przywiązać, odpocząć, stanąć wreszcie mocno na ziemi.
Śmierć, zdziwiona, uniosła brwi.
– Co pan, Iwanie Fiedotyczu? Na stare lata został pan swatem? Ciekawe, kogo pan mi chce podsunąć? Co to za bogacz?
Raptem gdzieś z sieni dobiegł gniewny głos:
– Budników, gamoniu jeden, co tam jeszcze robisz?
I policjant dokończył szybko swoją przemowę:
– Ja ci życzę jak najlepiej, głupia bidulo. Mam na oku jednego człowieka, który byłby ci i opoką, i ratunkiem. Wstąpię później, to pogadamy.
Śmierć znowu została w salonie sama, ale nie usiadła już przy stole. Odeszła w najdalszy kąt pokoju, gdzie wisiało pęknięte lustro, stanęła przed nim i zaczęła się sobie przyglądać. Kiwała przy tym głową i chyba coś sama do siebie mówiła, ale słów nie było słychać.
– Taak, Siemionie Skorikow – szepnął pan Nameless. – To, przepraszam za wulgarne wyrażenie, po prostu jakieś psie wesele. A więc ja też się przyłączę, popróbuję szczęścia. Idę o zakład, że moje entrée będzie jeszcze efektowniejsze niż wyjście pułkownika Sołncewa. – A pan niech się wydostanie na zewnątrz, nic tu po panu. Marsz przez okno na dwór. – I pokazał gestem, żeby Sieńka niezwłocznie opuścił wygódkę.
Skorik nie protestował. Wszedł na porcelanową misę (zwaną muszlą; w burdelu były takie same, a są jeszcze inne, w których kobiety mogą się myć – to bidety) i udał, że podciąga się do lufcika, ale kiedy Erast Pietrowicz zapukał i wszedł do pokoju – zeskoczył z powrotem na podłogę. Można powiedzieć, że na nowo zajął pozycję obserwacyjną.
Jak Sieńka rozczarował się do ludzi
Erast Pietrowicz powoli wyszedł na środek saloniku i uchylił nakrycia głowy (dzisiaj był w kraciastej sportowej czapce z podniesionymi klapkami na uszy).
– Proszę się nie obawiać, moja droga. Nie zrobię pani nic złego.
Śmierć nie odwróciła się; widziała nieproszonego gościa w lustrze. Pokręciła głową i przesunęła ręką po lustrzanej tafli. Potem dopiero obejrzała się przez ramię. Na jej twarzy malowało się zdziwienie.
Przybysz ukłonił się lekko.
– Nie, nie jestem zjawą ani halucynacją.
– No to idź do diabła! – rzuciła Śmierć i znowu odwróciła się do lustra. – Widzicie go, jaki bezczelny! Wystarczy, że powiem słowo, a rozszarpią cię na kawałki, kimkolwiek jesteś.
Erast Pietrowicz podszedł bliżej.
– Widzę, że ani trochę się pani nie przestraszyła. Naprawdę niezwykła z pani kobieta.
– Ach, więc dlatego drzwi skrzypnęły – powiedziała jakby sama do siebie. – A ja myślałam, że to przeciąg. Kim jesteś? Skąd się tu wziąłeś? Wyskoczyłeś z rury kanalizacyjnej, czy co?
Pan Nameless odparł na to surowo:
– Dla pani, mademoiselle, jestem wysłannikiem losu. A los wyskakuje, skąd chce, niekiedy z bardzo dziwnych miejsc.
Wtedy dopiero odwróciła się do niego całym ciałem. I popatrzyła już nie z niechęcią, lecz – jak się Sieńce wydawało – nawet z pewną nadzieją. Powtórzyła jego słowa:
– Wysłannikiem losu?
– A co, nie wyglądam?
Postąpiła parę kroków w jego stronę, uniosła głowę i spojrzała mu w twarz.
– Nie wiem… Może i tak.
Sieńka chrząknął niezadowolony. Fatalnie się ustawili – wysoki Nameless zupełnie zasłaniał Śmierć, a w dodatku sam stał tyłem.
– Doskonale – powiedział Erast Pietrowicz. – A zatem będę się wysławiał w podniosłym stylu, jak przystoi wysłannikowi losu. Moja droga, nad tą częścią Moskwy, gdzie się teraz znajdujemy, wisi gęsta chmura zła, co chwila zraszając ziemię krwawym d-deszczem. Tej mrocznej, czarnej chmury nie rozwiewa wiatr, ona nie odpływa, nie rozprasza się – jakby ją tu przyciągał jakiś magnes. I podejrzewam, że tym magnesem jest pani.