Выбрать главу

– Ja?! – wykrzyknęła trwożnie Śmierć i odstąpiła na bok. Teraz było ją dobrze widać. Na jej twarzy malowały się zmieszanie i niepewność. Kobieta wyglądała inaczej niż zwykle.

Erast Pietrowicz też się przesunął, jakby chciał zachować między sobą a Śmiercią bezpieczną odległość.

– Piękny obrus – zauważył. – Nigdy nie widziałem takiego niezwykłego wzoru. Kto to haftował? Pani? Jeśli tak, to ma pani prawdziwy t-talent.

– Niech pan nie zmienia tematu – przerwała mu. – Skąd panu przyszło na myśl, że krew się leje z mojego powodu?

– A stąd, moja droga, że skupiła pani wokół siebie najniebezpieczniejszych przestępców w całym m-mieście. Mordercę i groźnego bandytę Księcia, którego jest pani utrzymanką. Degenerata zwanego Oczko, który dostarcza pani kokainę. Szantażystę i łajdaka Wampira, który też jest pani do czegoś potrzebny. Po co ten gabinet osobliwości, ta kolekcja potworów?

Śmierć długo milczała. Sieńka myślał już, że w ogóle nie odpowie. Jednak odezwała się:

– Widocznie jej potrzebuję.

– Kim pani jest?! – wykrzyknął gniewnie Nameless. – Nienasyconą ciułaczką bogactw?! Kobietą, która ma ambicję zostać królową złoczyńców?! A może nienawidzi pani ludzi? Albo jest pani chora psychicznie?

– Jestem Śmierć – oświadczyła cicho, lecz dumnie.

Mężczyzna mruknął ledwie dosłyszalnie:

– Pani też? Czy to nie za dużo na jedno miasto?

– O czym pan mówi?

Wtedy podszedł do niej bardzo blisko i powiedział ostro, z naciskiem:

– Co pani wiadomo o zabójstwie Siniuchinów i Samszytowów? Te zbrodnie noszą piętno jakiegoś satanicznego bałwochwalstwa – to wykłuwanie oczu, unicestwianie każdego przejawu życia, choćby była nim papuga w klatce. Prawdziwa orgia śmierci.

Kobieta wzruszyła ramionami.

– Nic o tym nie wiem. Kim pan jest, policjantem? – Spojrzała mu w oczy. – Nie, w policji takich nie ma.

Pokiwał głową, jakby zasmucony czy lekko zmieszany.

– P-proszę wybaczyć, zapomniałem się przedstawić. Erast Pietrowicz Nameless, inżynier.

– Inżynier? Więc czemu się pan interesuje zabójstwami?

– Istnieją dwa zjawiska, które nigdy nie pozostawiają mnie obojętnym: nieukarany czyn przestępczy i t-tajemnica. Pierwszy budzi w mojej duszy gniew, który nie pozwala mi spocząć, dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość. Druga zaś odbiera sen i spokój. W tej historii mamy najwyraźniej do czynienia z oboma tymi zjawiskami: i z okrutnym, straszliwym przestępstwem, i z tajemnicą, którą stanowi pani. Muszę tę tajemnicę rozwikłać.

Śmierć uśmiechnęła się drwiąco.

– I jak się pan do tego weźmie? Tak jak to robią jasnowidze?

– To dopiero zobaczymy – odparł po chwili milczenia. – Ale ma pani rację, straszny tu przeciąg.

Odwrócił się i ruszył w kierunku Sieńki, zamknął drzwi ubikacji i jeszcze zastawił je krzesłem. Teraz Skorik nic nie widział i prawie nic nie słyszał z tego, co działo się w pokoju.

Wcale jednak nie miał na to ochoty. Ponury, wylazł przez okienko. Można nawet powiedzieć: ze złamanym sercem.

Czuł w tej chwili głębokie rozczarowanie do ludzi. Weźmy choćby takiego Erasta Pietrowicza – niby poważny gość, który jest naprawdę kimś, a tymczasem taki sam z niego pies na baby jak inni. Gdzie jego honor? I komu tu wierzyć na tym świecie, kto naprawdę jest godny szacunku?

Teraz pan Nameless, ma się rozumieć, raz-dwa odkryje jej tajemnicę. Kto by przegapił taką okazję? Chyba tylko ostatni dureń, taki jak on sam.

A to ździra, wściekał się Sieńka. Och, kobiety! Szmaty, zdrajczynie. Jedna tylko potrafi dochować wierności – Taszka. Chociaż jest mamzelką, uczciwa z niej dziewczyna. A może to dlatego, że jest jeszcze młoda? Na pewno, kiedy dorośnie, stanie się taka jak wszystkie.

Jak Sieńka otwierał przepustnicę

Rozczarowany i przepełniony smutkiem Sieńka szedł, dokąd nogi go niosły, nie rozglądając się wokół, za to ze wzrokiem zwróconym w głąb siebie. Głupie nogi z przyzwyczajenia zaprowadziły go na plac Chitrowski, który wcale nie był teraz dla niego odpowiednim miejscem. Ktoś go tu zobaczy, doniesie Księciu i adieu, Siemionie Trifonyczu, żegnaj się pan z życiem.

Kiedy się zorientował, dokąd zaszedł, poczuł strach. Podniósł kołnierz marynarki, nasunął kanotierkę na oczy i czym prędzej ruszył w stronę zaułka Triochswiackiego, skąd było już blisko do znacznie bezpieczniejszych okolic.

Nagle ujrzał nadchodzącą z przeciwka Taszkę, o której właśnie przed chwilą myślał. Nie samą, z klientem. Facet wyglądał na subiekta. Pijany, z czerwonym pyskiem. Uczepił się ramienia Taszki, bo sam ledwie nogi przestawiał.

No i proszę, jaka głupia dziewucha, a niby taka honorna! Od niego nie chciała pieniędzy, a za parszywe trzy ruble z byle kim się szlaja. I za nic się jej nie wytłumaczy, że to wstyd i hańba – nie zrozumie. Nic dziwnego, od dziecka chowała się na Chitrowce. I jej matka była dziwką, i babka.

Sieńka chciał podejść i przywitać się. Ona też go widziała, ale nie kiwnęła mu głową, nie posłała uśmiechu. Zrobiła okrągłe, wystraszone oczy i pokazała palcem na swoje włosy. Wetknęła w nie kwiatek, widocznie specjalnie przygotowany na takie okazje, czerwony mak, w języku kwiatów – niebezpieczeństwo.

Ale komu ono groziło, jej czy jemu, Sieńce?

W końcu podszedł i już otwierał usta, żeby o to spytać, lecz Taszka zasyczała:

– Spływaj stąd, durniu. On cię szuka.

– Kto?

Wtrącił się klient, przerywając im rozmowę. Tupnął nogą i dalejże miotać pogróżki:

– Czegoś się przyczepił?! – wrzeszczy. – Ktoś ty taki? To mamzelka! Bo ci pysk rozwalę!

Taszka dała mu kuksańca w bok, szepnęła Sieńce:

– W nocy… Przyjdź w nocy, coś ci opowiem… – i powlokła swego kawalera dalej.

Bardzo się to wszystko Skorikowi nie podobało. Taszka z pewnością nie straszyłaby go bez powodu. Widać coś się wydarzyło. Trzeba będzie do niej zajść.

Z początku miał zamiar doczekać nocy na bulwarze, ale potem przyszła mu do głowy lepsza myśl.

Skoro już znalazł się tu, na Chitrowce, mógłby przecież zejść do podziemi Jerochy i zaopatrzyć się w trochę srebra. W tej chwili pięć prętów, zawiniętych w stare kalesony, leżało w walizce. Dobrze by było wziąć parę sztuk na zapas. Kto wie, co go jeszcze czeka. Może będzie musiał na gwałt opuścić dotychczasowe miejsce pobytu?

* * *

Wziął z piwnicy cztery pręty. A więc teraz miał razem dziewięć. Bądź co bądź, spory kapitał. Nieszczęsnego Aszota Aszotycza, świeć Panie nad jego duszą, już nie ma wśród żywych, ale prędzej czy później znajdzie się jakiś inny pośrednik, miał nadzieję Sieńka. Może to i grzech tak myśleć, lecz – z całym szacunkiem dla zmarłych – żywi także muszą się o siebie zatroszczyć.

Wylazłszy z kryjówki na powrót do piwnicznego pomieszczenia z przyporami (eleganciej będzie powiedzieć: kolumnami), Sieńka zasunął na miejsce wyjęte kamienie, wziął po dwa pręty w każdą rękę i ruszył w ciemności do wyjścia na zaułek Podkołokolny.

Miał przed sobą jeszcze dwa załomy korytarza, kiedy raptem stało się coś strasznego.

Poczuł nagle silne uderzenie w kark i runął twarzą na ziemię, nawet pisnąć nie zdążył. Jeszcze dobrze nie zrozumiał, co to za ciężar się na niego zwalił, kiedy został przygwożdżony do podłogi – ktoś postawił mu na plecach nogę w podkutym buciorze.

Skorik poruszył się, chwytając ustami powietrze. Z lewej ręki wypadły mu pręty i z głuchym brzękiem potoczyły się po kamiennych płytach.

– Aaa! – wrzasnął nieszczęsny Sieńka, a czyjeś stalowe palce chwyciły go za włosy i szarpnęły jego głowę do tyłu tak mocno, że aż kręgi chrupnęły.