Powodowany nie odwagą, lecz zwierzęcym strachem, machnął w górę prawą ręką, w której trzymał pręty. Trafił w coś nad plecami i uderzył jeszcze raz, z całej siły. Znowu udało się trafić. Coś zaryczało głucho, niedźwiedzia łapa, wciąż wczepiona we włosy Sieńki, rozwarła się, a bucior zsunął z jego pleców.
Skorik odtoczył się na bok, stanął na czworakach i pojękując, dał nura w ciemność. Wpadł na ścianę i szarpnął się w tył.
Po stopniach wydostał się na ciemną już ulicę i biegł do samej Łubianki. Tam koło cembrowiny fontanny padł na kolana, zanurzył twarz w wodzie, ochłonął trochę i dopiero wtedy zorientował się, że wypuścił pręty również z prawej ręki.
Ale Bóg z nimi. Grunt, że żyje.
– Gdzie pana nosiło, Skorikow? – zapytał Nameless, otwierając drzwi mieszkania. I zaraz wziął Sieńkę za rękę i podprowadził bliżej lampy. – Kto pana tak urządził? Co się stało?
Zobaczył guza na czole i spuchnięty nos, którym Skorik uderzył w kamienną podłogę.
– Książę chciał mnie zabić – ponuro odparł Sieńka. – O mało mi nie skręcił karku.
I opowiedział, co się wydarzyło. Dokąd poszedł i po co, oczywiście pominął. Napomknął tylko, że wstąpił w pewnej sprawie do piwnic noclegowni Jeroszenki i tam doszło do tego pożałowania godnego precedentu.
– Incydentu – poprawił go odruchowo Erast Pietrowicz. Jego czoło przecięła pozioma zmarszczka. – Dobrze się pan przyjrzał Księciu?
– A po co miałbym mu się przyglądać? – Skorik posępnie badał w lustrze swoją fizjonomię. Nos wyglądał jak pieczony kartofel. – A kto inny chciałby mnie załatwić? Biedota z Jerochy nie jest taka skora do bitki, a ten zaatakował bez uprzedzenia i bił, żeby zabić. To albo Książę, albo ktoś z talii. Na pewno nie Oczko, bo on od razu by dziabnął nożem albo wbił sztylet w oko. A gdzież to sensei Masa?
– Na randce. – Pan Nameless ujął Sieńkę pod brodę i obracał jego twarz na wszystkie strony, sycąc oczy efektownym widokiem. – Trzeba by przyłożyć kompres. A tu posmarować maścią. To nie boli?
– Boli! – wrzasnął Sieńka, gdyż Erast Pietrowicz mocno ścisnął mu palcami nos.
– No nic, do wesela się zagoi. Nie jest z-złamany.
Pan Nameless był w długim jedwabnym szlafroku, a jego włosy okrywała cienka siatka, która chroniła fryzurę. Sieńka też miał taką. Nazywała się garde-façon.
Ciekawe, jak mu poszło ze Śmiercią, pomyślał Skorik, zerkając spode łba na gładką twarz inżyniera. Cóż, wiadomo jak. Taki przystojniak zawsze dopnie swego.
– A więc tak, herr Szopenhauer – oznajmił Erast Pietrowicz, kończąc smarować gębę Sieńki jakimś pachnącym świństwem – od dziś ma się pan nie ruszać na krok beze mnie i Masy. Zrozumiano?
– A co tu jest do rozumienia…
– Doskonale. Teraz proszę się położyć i rzucić w objęcia Morfeusza.
Sieńka, owszem, położył się, ale z Morfeuszem jakoś długo mu nie wychodziło. Albo zaczynał szczękać zębami, albo trzęsły nim dreszcze, w żaden sposób nie mógł się rozgrzać. Nic dziwnego! O mało nie zginął, śmierć go musnęła swoim lodowatym tchnieniem.
Sieńka przypomniał sobie, że miał wstąpić do Taszki. Przecież chciała mu coś powiedzieć, o czymś go uprzedzić. Powinien się do niej wybrać, ale na samą myśl o tym, że miałby znowu znaleźć się na Chitrowce, zaczął jeszcze bardziej dygotać.
Lepiej poczekać do rana. Może jutro wszystko wyda się mniej straszne.
Z tą nadzieją zasnął.
Jednak nazajutrz wciąż bardzo się bał. Pojutrze również. Trwało to długo, cały tydzień. Rano i za dnia było jako tako: dzisiaj, myślał Sieńka, kiedy się ściemni, na pewno przezwyciężę strach, ale pod wieczór było już gorzej, a nogi za nic nie chciały go zanieść na Chitrowkę.
Jednakże w ciągu tych dni Sieńka nie tylko się bał. Miał wiele różnych rzeczy do roboty, i to takich, przy których można zapomnieć o bożym świecie.
Zaczęło się od tego, że Erast Pietrowicz zaproponował:
– Może chcesz obejrzeć mój Latający Dywan?
Niedługo przedtem mieli rozmowę. Sieńka zaklinał gospodarza na wszystkie świętości, żeby nie zwracał się do niego per „pan” i „Skorikow”, bo to go obraża.
– Obraża? – zdumiał się Nameless. – Że mówię per „pan”? Pan przecież, chyba się nie mylę, uważa się za dorosłego. Między dorosłymi ludźmi zwracanie się do siebie na „ty” musi być obustronne, a ja na razie nie jestem g-gotów przejść w stosunkach z panem na tę formę.
– Ależ ja bym w życiu nie mógł panu powiedzieć „ty”! – wystraszył się Skorik. – Niech Bóg broni. Ale Masie mówi pan „ty”, robi mu pan ten zaszczyt. A ja to już dla pana w ogóle nie jestem człowiekiem.
– Widzi pan, Skorikow… To znaczy, przepraszam, panie Skorikow – dobił Sieńkę do reszty inżynier. – Masie mówię „ty”, a on mi „pan”, ponieważ w Japonii pan i sługa mogą zwracać się do siebie jedynie w taki sposób. Zgodnie z japońską tradycją wszelkie niuanse językowe są bardzo surowo respektowane. Istnieje tam około dziesięciu różnych form zwracania się na „ty” i na „pan” w zależności od rodzaju relacji, w jakich pozostają ze sobą rozmawiające osoby. Zwrócić się do sługi w inny sposób, niż nakazuje obyczaj, to wielka niezręczność i przykry błąd językowy.
– A u nas do prostych ludzi tylko inteligencja zwraca się na „pan”, bo chce im okazać pogardę. Dlatego lud inteligentów nie lubi.
Ledwie Erasta Pietrowicza przekonał. O tym, żeby nazywał go zwyczajnie i swojsko Sieńką, w ogóle nie było mowy. Jednak zamiast „Skorikow” zgodził się zwracać do niego per „Sienia”, jak do paniczyka w krótkich spodenkach. Cóż, trzeba było to znosić.
Kiedy Skorik zamrugał oczami, słysząc o Latającym Dywanie (po Eraście Pietrowiczu spodziewał się zresztą wszystkiego, nawet czarów), Nameless uśmiechnął się.
– To nie ten z baśni, oczywiście. Nazwałem tak mototriped, czyli trójkołowiec, pojazd samobieżny mojej własnej konstrukcji. Chodźmy, obejrzysz go.
Na podwórzu, w wozowni, stała kolaska przypominająca dorożkę na resorach, ale zwężająca się ku przodowi i nie na czterech kołach, lecz na trzech; przednie było niewysokie, dwa tylne – większe. Tam gdzie w dorożce znajduje się kozioł i tarcza z numerem, tu sterczało kółko na żelaznym drążku, a oprócz tego jakieś dźwigienki i dyngsy. Siedzenie było z chromowej skóry, trzyosobowe. Inżynier pokazywał i objaśniał:
– Po prawej, tu gdzie kierownica, jest miejsce dla szofera. Po lewej – dla asystenta. Szofer to taki woźnica, tylko kieruje nie koniem, lecz s-silnikiem. Asystent to jego pomocnik. Niekiedy trzeba we dwójkę naprzeć na kierownicę, przytrzymać dźwignię lub po prostu pomachać chorągiewką, żeby piesi zeszli z drogi.
Sieńka nie od razu skumał, że ta kolasa jedzie sama, bez konia. W żelaznej skrzyni, którą umieszczono pod siedzeniem, według objaśnień Erasta Pietrewicza (ale to chyba jakieś brednie) kryła się siła dziesięciu koni i dlatego ów mototriped mógł jakoby jechać drogą szybciej niż najbardziej luksusowa dorożka.
– Wkrótce nikt już nie zechce jeździć pojazdami ciągnionymi przez konie – kontynuował Erast Pietrewicz. – Wszyscy będą korzystać z takich oto aut z silnikiem spalinowym. Koni przestanie się używać do ciężkiej pracy i z wdzięczności za tysiące lat wiernej służby człowiekowi pozwoli im się swobodnie paść na łąkach. No, może najpiękniejsze i najżwawsze zostaną wzięte pod wierzch albo będą służyć do romantycznych przejażdżek przy księżycu, ale wszystkie inne pójdą na zasłużoną emeryturę i wypoczynek.