Pan Nameless twierdził, że tak: wszelkie wartości stają się jeszcze cenniejsze, przede wszystkim dlatego, że człowiek wyżej ceni siebie samego, a także swój czas i wysiłek, Masa natomiast oponował. Był zdania, że jest na odwrót – ponieważ od pojedynczego człowieka i jego wysiłku niewiele zależy, wartości tracą na znaczeniu. Skoro dzięki postępowi połowę ludzkiej pracy wykonują różne maszyny i urządzenia, człowiek może przeżyć całe życie, a dusza się w nim nigdy nie obudzi, zatem nie zrozumie on, co to prawdziwe wartości.
Sieńka słuchał, ale nie mógł się zdecydować, za czyją opinią się opowiedzieć. Z jednej strony rację miał Erast Pietrowicz. Choćby w takiej Moskwie – naprawdę widać postęp; wkrótce zaczną kursować elektryczne tramwaje, świecą już jasno latarnie, otwarto kinematograf, a wszystkie wartości co dzień rosną w cenie. Jajka na rynku kosztowały dawniej dwie kopiejki za dziesięć sztuk, a teraz trzy. Dorożkarze za trasę od Suchariewki do Zamoskworiecza żądali pół rubla, a dziś nie mniej niż siedemdziesiąt, osiemdziesiąt kopiejek. Albo na przykład papierosy…
Ale nie można też powiedzieć, żeby ceny różnych wartości wyłącznie szły w górę. Postęp przynosi również korzyści. Co innego buty szyte ręcznie, co innego – z fabryki obuwia. Te pierwsze oczywiście są droższe, tak więc już prawie się ich nie robi.
Jednak wkrótce stało się dla Sieńki jasne, że Erast Pietrowicz, jeśli chodzi o wartości, w ogóle nic nie kuma.
Wypróbowywali Latający Dywan na Mytnej. Skręcali z dużą prędkością za róg – Erast Pietrowicz obracał kierownicą, Sieńka naciskał klakson, ale przechodziło tamtędy akurat stado krów. Co rozumie takie głupie bydlę? Nic. No i najechali z rozpędu na ostatnią krowę.
Nawet nie zdążyła zaryczeć, momentalnie nakryła się kopytami. Padła biedaczka trupem i tyle.
Sieńce, prawdę mówiąc, nie tyle krowy było żal, ile maski. Dopiero co zamontowali nową latarnię w miejsce poprzedniej, rozbitej o ceglany mur. Taki reflektor wart jest pięćdziesiąt rubli, to nie żarty.
Kiedy Sieńka narzekał i zbierał odłamki szkła, inżynier zdążył pastuchowi zapłacić za krowę – jak myślicie, ile? – sto rubli. Widział kto coś podobnego! I to za zwykłą krasulę, która na targu kosztuje nie więcej niż trzydzieści.
W dodatku, gdy tylko pastuch, bezwstydny zdzierca, schował setkę za podszewkę czapki, krowa wstała i poszła dalej jakby nigdy nic, tylko wymiona jej się kołysały.
Skorik od razu chwycił pastucha za rękaw: no już, oddawaj forsę.
A Erast Pietrowicz na to:
– Po pierwsze, nie „oddawaj”, tylko „proszę oddać”. Po drugie, to niepotrzebne. Niech te pieniądze będą zadośćuczynieniem za straty moralne.
To znaczy, że co, kto poniósł straty moralne? Krowa?
Ów incydent miał istotne konsekwencje, a owe konsekwencje przyniosły epokowe rezultaty.
Konsekwencje były dziełem Sieńki, rezultaty – Erasta Pietrewicza.
Tegoż dnia Skorik narysował na kartce papieru projekt żelaznego kabłąka, który można by umieścić przed reflektorem, żeby krowy, kozy czy psy, które zderzą się z pojazdem, nie wyrządzały szkód. A po kolacji przepytał dokładnie pana Namelessa i Japończyka, co i gdzie kupują oraz ile komu za to płacą. Było to prawdziwe śledztwo. Sieńka słuchał i nie mógł wyjść ze zdumienia. Erast Pietrowicz, mimo że amerykański inżynier, w najprostszych sprawach okazał się kompletnym durniem. Za wszystko płacił trzy razy drożej, niż należało, i nawet nie próbował się targować. Wynajem mieszkania kosztował go trzysta rubli! Sensei też nie był lepszy. Oprócz Drogi i powodzenia u kobiet niewiele go obchodziło. I to się nazywa kamerdyner!
Sieńka wbił im trochę rozumu do głowy i wyjaśnił, ile co kosztuje, a ci – znawcy wartości – słuchali jak urzeczeni.
Inżynier patrzył na Sieńkę i z podziwem kiwał głową. No i tu dochodzimy do wspomnianych rezultatów.
– Jesteś niezwykłym młodym człowiekiem, Sienia – rzekł z dumą Erast Pietrowicz. – Odznaczasz się mnóstwem t-talentów. Twój pomysł zderzaka na maskę jest kapitalny. Należałoby opatentować ten wynalazek i nazwać go na twoją cześć, na przykład, amortyzatorem Skorikowa. Albo antishockerem czy bumperem, od angielskiego bump. Jesteś urodzonym wynalazcą. To raz. Zdumiewają również twoje uzdolnienia ekonomiczne. Jeżeli zgodzisz się zostać moim skarbnikiem, chętnie powierzę ci pieczę nad swoimi wydatkami. Jesteś prawdziwym finansistą. To dwa. Oprócz tego zdumiewa mnie twoja smykałka techniczna. Tak zręcznie przedmuchujesz karburator, tak szybko zmieniasz koło! Otóż, Siemionie Skorikow, proponuję ci posadę mechanika aż do czasu mego wyjazdu do Paryża. To t-trzy. Nie spiesz się z podjęciem decyzji, dobrze ją przemyśl.
No cóż, jak się człowiekowi szczęści, to we wszystkim. Najpierw nic, nic, nic, zachmurzone niebo bez jednej gwiazdki, a potem całe wygwieżdżone, usypane gwiazdami.
Kim był całkiem jeszcze niedawno Sieńka Skorikow? Nikim, żukiem gnojarzem. A teraz jest i kochankiem Śmierci (tak, tak, usłyszał to na własne uszy), i bogaczem, i wynalazcą, i finansistą, i mechanikiem. Prawdziwa kariera, której można pozazdrościć. O ileż to lepsze niż być szóstką w talii Księcia!
Sieńka przez cały dzień miał teraz zajęcie. O tym, że powinien odwiedzić Taszkę, przypominał sobie dopiero wieczorem, przed snem. Wcześniej nie miał na to czasu.
Czyż nie musiał czyścić i naprawiać trójkołowca?
Biegać po zakupy do sklepów i sklepików?
Pilnować sprzątacza, dozorcy, kucharki (najął staruszkę do gotowania ludzkiej strawy, miał już dość surowego żarcia)?
Sensei zdał się we wszystkim na Sieńkę i zupełnie się rozleniwił. Nieraz klęczał bitą godzinę z zamkniętymi oczami (Japończycy tak się modlą – nawiązują kontakt z własną duszą, której siedliskiem jest brzuch), kiedy indziej znów przepadał gdzieś razem z Erastem Pietrowiczem. Albo miał randkę. Lub nagle postanawiał udzielić Sieńce lekcji japońskiej sztuki walki.
Wtedy Skorik musiał odkładać na bok wszelkie inne zajęcia. Biegał z Masą jak szalony po podwórzu, wspinał się na rynnę, wywijał rękami i nogami na wszystkie strony.
Było to może i pożyteczne, zarówno dla zdrowia, jak i dla obrony przed ewentualnymi napastnikami, ale – po pierwsze – Sieńka nie miał na te zajęcia czasu, a – po drugie – tak go potem kości bolały, że dosłownie nie mógł się wyprostować.
Na Chitrowce mieszkał pewien staruszek, który dawniej pracował jako sanitariusz w szpitalu dla wariatów. O pacjentach tego zakładu opowiadał tak niezwykłe historie, że wprost nie można było się dość nasłuchać. Sieńka niekiedy także czuł się kimś w rodzaju sanitariusza. Zupełnie jakby mieszkał z umysłowo chorymi. Na pozór zwyczajni ludzie, niby całkiem rozsądni, a czasami zachowują się jak czubki.
Weźmy na przykład samego pana Namelessa. Przecie nie żaden Japończyk, normalny człowiek, a hołduje jakimś dziwacznym obyczajom. Że w swoim gabinecie cuduje nad projektami i coś pisze, to rzecz zrozumiała, ale kiedyś, gdy Sieńka zerknął mu przez ramię, z ciekawości, co też takiego rysuje, po prostu zdębiał: inżynier nie posługiwał się piórem ani ołówkiem, lecz pędzelkiem z drewnianą rączką, jakiego używa się do kleju, i stawiał nie litery, tylko jakieś cudaczne gryzmoły, które nie wiadomo co miały znaczyć.
Niekiedy też zaczynał spacerować po pokoju, z chrzęstem przesuwając w palcach różaniec z zielonych kamyków, i mógł oddawać się temu zajęciu całymi godzinami.
Kiedy indziej znów siadał, wbijał wzrok w ścianę i bez końca wpatrywał się w jeden punkt. Sieńka raz nawet usiłował się dopatrzyć, co też takiego inżynier widzi w tej ścianie, ale nic nie zobaczył, nawet pluskwy czy choćby najmniejszego robaczka, a gdy chciał zapytać, co tam tak zainteresowało Erasta Pietrowicza, Masa, który akurat znalazł się obok, chwycił go bez pardonu za kołnierz, wywlókł z gabinetu i powiedział: „Kiedy pan medytuje, nie wolno mu przeszkadzać”. Ale nad czym medytował, skoro nic tam nie było?