Inżynier tylko machnął ręką – idź sobie, nie zawracaj głowy, dość tej gadaniny.
A oto odpowiedź Erasta Pietrewicza na list Śmierci:
Miła Ś.
Błagam Panią, proszę więcej nie wąchać tego świństwa. Ja spróbowałem narkotyku tylko jeden jedyny raz i omal nie przypłaciłem tego tyciem. Kiedyś opowiem Pani tę historię. Nie chodzi nawet o niebezpieczeństwo, które kryje w sobie ta odurzająca roślina. Potrzebują narkotyku jedynie ci, którzy nie wiedzą, czy żyją na tym świecie naprawdę, czy to tylko sen. A Pani jest prawdziwa, żywa i narkotyk nie jest Pani do niczego potrzebny. Proszę wybaczyć, że znowu prawię kazania. To zupełnie nie w moim stylu, ale widocznie Pani ma na mnie taki dziwny wpływ.
Pozostałym dwóm, jeśli zwrócą uwagę na wiadomy przedmiot, proszę nie wspominać o S.S. (dzięki Bogu i za to, pomyślał Sieńka), lecz mówić o nowym wielbicielu, jąkale z siwizną na skroniach.
E.P
Śmierć tym razem nie była rozgniewana jak wczoraj, ale wesoła. Schyliła się i odbierając list, wsunęła Sieńce do ręki zamiast piątaka jakiś sporej wielkości gładki krążek i szepnęła: „Osłódź sobie życie”.
Była to duża, zawinięta w sreberko czekoladowa moneta. Cóż to, Śmierć ma go za małego chłopca, czy co?
Ostatniego, szóstego dnia Sieńkowej żebraniny Śmierć, mijając go, upuściła chusteczkę do nosa. Schyliwszy się, żeby ją podnieść, szepnęła ledwie dosłyszalnie: „Ktoś mnie śledzi. Jest na rogu”. I weszła do cerkwi. A na ziemi, niedaleko Sieńki, leżała karteczka. Podpełzł tam, przydusił ją kolanem i zerknął na róg, o którym mówiła Śmierć.
Serce zabiło mu jak oszalałe.
Stał tam Procha, oparty o uliczną studzienkę, i gryzł pestki, nie odrywając oczu od drzwi cerkwi. Na żebraków, chwała Bogu, nie zwracał uwagi.
Ach, ty, a niechże cię, więc to tak!
I Sieńka zaczął dedukować w myślach z taką szybkością, że trudno byłoby za nim nadążyć.
Tego samego dnia, kiedy niósł do jubilera srebrne pręty, kogo spotkał na Marosiejce? Prochę. To raz.
A potem, na Trubie, w pobliżu pensjonatu, kto się kręcił? Wtedy gdy policjant przybiegł na pomoc? Także Procha. To dwa.
Kto wiedział o tym, że Sieńka przyjaźni się z Taszką? Oczywiście Procha. To trzy.
I Śmierć szpieguje również Procha. To cztery.
A więc znaczy, że to on, oślizgła glista, jest wszystkiemu winien! Załatwił i jubilera, i Taszkę! Nie sam, oczywiście. Musi być czyimś popychlem, najprawdopodobniej Księcia.
Co teraz zrobić? Jak od dedukcji przejść do projekcji?
Cóż, bardzo prosto. Procha śledzi Śmierć, a więc trzeba pochodzić za nim. Komu donosi, co wyszpiegował? Ano zobaczymy. Niech pan Nameless się przekona, że Sieńka potrafi coś więcej niż tylko biegać na posyłki.
Śmierć, wyszedłszy z cerkwi, umyślnie się odwróciła, nie rozdawała nawet dzisiaj jałmużny – przepłynęła obok niczym łabędzica, ale Sieńkę musnęła skrajem sukni. Chyba nie przypadkiem. Dawała mu w ten sposób do zrozumienia, że ma być czujny. Mieć oczy dookoła głowy.
Sieńka doliczył do dwudziestu i pokuśtykał za nią, kulejąc na obie nogi. Procha szedł przodem, nie oglądając się – widać nie przychodziło mu do głowy, że i jego ktoś może śledzić.
Tak dotarli do bulwaru Jauzańskiego, zachowując szyk niby klucz żurawi: z przodu, środkiem, szła Śmierć, z tyłu, trochę bardziej na lewo – Procha, a o piętnaście kroków za nim, i nieco na prawo, kuśtykał Skorik.
Gdy się już zbliżali do domu, Procha zwolnił i niepewny zaczął się drapać po głowie. Najwyraźniej nie wiedział, co dalej robić – sterczeć w pobliżu czy odejść. Sieńka czekał, przyczajony za rogiem.
W końcu Procha potrząsnął baśką (no dobrze, dobrze, głową), wsunął ręce do kieszeni, okręcił się na pięcie i szybkim krokiem pomaszerował z powrotem. Pewnie powiadomić Księcia, uznał Skorik. A może nie Księcia, tylko kogoś innego.
Kiedy Procha go mijał, Sieńka odwrócił się tyłem i udał, że niby to załatwia potrzebę. A potem ruszył za dawnym przyjacielem.
Tamten kopnął czubkiem buta ogryzek jabłka, gwizdnął przenikliwie na stadko gołębi dziobiących nawóz (spłoszone ptaki nerwowo zatrzepotały skrzydłami), po czym skręcił w przechodnie podwórze, prowadzące na plac Chitrowski.
Sieńka za nim.
Ledwie wyszedł z pierwszej bramy na wilgotny, ciemny dziedziniec, ktoś z tyłu capnął go za ramię i odwrócił silnym szarpnięciem.
Procha! Widocznie zorientował się, że ktoś go śledzi, lisia morda.
– Coś się do mnie przyczepił, łachudro? – zasyczał. – Guza szukasz?
I szarpnął Sieńkę za kołnierz, aż głowa poleciała mu do tyłu, a zza policzka wysunęła się zniekształcająca twarz kulka, tak że chłopak musiał ją wypluć.
– To ty?! – zdumiał się Procha i nozdrza mu się rozdęły z zadowolenia. – Skorik? Akurat mi jesteś potrzebny!
I dla pewności złapał go również drugą ręką za kołnierz. Nie było mowy, żeby się wyrwać. Chwyt Procha miał mocny. Sieńka wiedział, że nie dorówna mu w sile ani zręczności. Procha odznaczał się największą krzepą na całej Chitrowce. Nie miało sensu wdawać się z nim w bójkę, bo wiadomo było, że solidnie człowiekowi dołoży. Ucieczka też nie wchodziła w grę – dogoniłby Sieńkę bez trudu.
– No to chodź ze mną. – Procha uśmiechnął się krzywo. – Pójdziesz sam czy dla zachęty mam ci przyładować w michę?
– Dokąd? – zapytał Sieńka, wciąż jeszcze oszołomiony niespodziewanym fiaskiem tak dobrze obmyślonej projekcji. – Czegoś się przyczepił? Puść!
Procha boleśnie dźgnął go czubkiem buta w łydkę.
– Chodź, chodź. Jeden porządny gość chce z tobą pogadać.
Gdyby mieli się bić naprawdę, tak jak się to robi na Chitrowce – na pięści czy nawet pasami – Procha załatwiłby go w mig. Ale czy na darmo ćwiczył się Sieńka w japońskiej sztuce walki?
Kiedy Masa zrozumiał, że nie zrobi zeń prawdziwego wojownika, gdyż Sieńka był na to zbyt leniwy i za bardzo bał się bólu, powiedział: nie będę cię uczył, Sieńka-kun, męskiej walki, ale walki dla kobiet. Teraz właśnie Skorik przypomniał sobie taką lekcję. Masa pokazał mu, jak powinna się bronić kobieta, którą napastnik chwycił od tyłu za szyję, by ją zniewolić.
– To proste jak cep – oświadczył sensei.
Kantem lewej dłoni należało od dołu uderzyć atakującego w nos, a kiedy jego głowa odskoczy do tyłu – zadać cios knykciami prawej w grdykę. Sieńka tysiące razy młócił rękami powietrze, ćwicząc: raz-dwa, lewa-prawa, nos-grdyka, nos-grdyka, raz-dwa, raz-dwa.
I teraz właśnie wykonał ten manewr – wszystko trwało może pół sekundy i udało się.
Jak piszą w książkach, rezultat przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.
Uderzenie w nos, czyli „raz”, niezbyt silne, raczej muśnięcie, sprawiło, że głowa Prochy odskoczyła do tylu, a z nozdrzy trysnęła krew. Kiedy Sieńka zadał cios „dwa”, w grdykę, Procha zachrypiał i przewrócił się.
Siedział na ziemi, jedną ręką trzymał się za gardło, drugą zaciskał nos; usta miał otwarte, błyskały białka oczu. A wszędzie wokół było pełno krwi!
Skorik naprawdę się przestraszył – a może zabił Prochę na śmierć?
Ukucnął przy nim.
– Ej, Procha, co z tobą, będziesz umierał, czy co?
I potrząsnął nim lekko.
Tamten tylko wychrypiał:
– Nie bij… Nie bij już! Aaa! – Chciał nabrać powietrza, ale nie udało się.
Sieńka, nie pozwalając mu się opamiętać, wsiadł na niego i zaczął krzyczeć:
– Gadaj, szpiclu, dla kogo pracujesz! Bo jak nie, to tak zarobisz w michę, że ci gały na wierzch wyjdą! No już! Dla Księcia, tak?