I zamachnął się oburącz (tego prostego sposobu też nauczył go Masa – trzeba było uderzyć rękami poniżej uszu).
– Nie, nie dla Księcia… – Procha dotknął ostrożnie zakrwawionego nosa. – Złamany… Złamałeś mi nos… Auuu!
– A dla kogo? Gadaj, mówię ci!
I trzasnął Prochę pięścią w sam środek czoła. Takiego ciosu sensei mu nie pokazywał, wyszło jakoś samo z siebie. Procha specjalnie nie ucierpiał, ale Sieńka miał boleśnie poobijane wszystkie palce. Zabieg jednak odniósł skutek.
– Nie, to ktoś inny, o wiele gorszy od Księcia – zachlipał Procha, osłaniając twarz rękami.
– Gorszy od Księcia? – powtórzył Skorik. Głos zadrżał mu lekko. – Kto?
– Nie wiem. Ma czarną brodę aż do pępka. Oko też czarne, błyszczące. Boję się go.
– Ale kto to jest? Skąd się wziął? – Sieńka był przestraszony nie na żarty. Broda do pępka, czarne oko. Potwór!
Procha ścisnął nos palcami, żeby zatamować krew. Wydusił niewyraźnie:
– Gdo i zgąd, die wieb, a jak chdzesz go zobadżyć, do ci bogażę. Bab z nib sbodganie. Zaraz, w bodziemiach Jerochy…
A więc znowu te podziemia! Co za przeklęte miejsce! Zamordowano w nim Siniuchinów, a Sieńka też omal nie stracił tam życia.
– A po co masz się z nim spotkać? – zapytał, niezdecydowany jeszcze, co dalej robić. – Żeby opowiedzieć, jak łaziłeś za Śmiercią?
– Tak.
– A co ten twój brodacz do niej ma?
Procha wzruszył ramionami i pociągnął nosem. Krwotok już ustał.
– Mnie tam nic do tego. To co, zaprowadzić cię do niego czy nie?
– Prowadź – zdecydował się Sieńka. – Tylko pamiętaj, że jak skrewisz, zabiję cię gołymi rękami. Jeden czarownik mnie tego nauczył.
– Niezła nauka, teraz kogo chcesz, możesz załatwić – próbował się podlizać Procha. – Ja, Sienia, zrobię, co każesz. Na razie jeszcze mi życie miłe.
Doszli do szynku „Tatarskiego”, gdzie było wejście do Jerochy. Skorik profilaktycznie zaaplikował swemu jeńcowi parę szturchańców, żeby ten nabrał większego moresu, i jeszcze go ostrzegł, żeby przypadkiem nie próbował uciekać. Prawdę mówiąc, sam miał niezłego stracha, że jak Procha się odwinie, to on, Sieńka, tylko się nogami nakryje. Ale jego obawy okazały się płonne. Japońskie sztuczki sprawiły, że Procha odnosił się do dawnego kumpla z pełnym szacunkiem.
– Poczekaj no – powtarzał – sam zobaczysz, co to za człowiek. Ja tylko ze strachu zgodziłem się zrobić, co kazał. A jak uwolnisz mnie od tego bandyty, to ci jeszcze powiem „dziękuję”.
W podziemiach skręcili raz, potem drugi. Z miejsca, gdzie się znaleźli, było już bardzo blisko do pomieszczenia, skąd prowadziło wejście do kryjówki. I do korytarza, gdzie Sieńka omal nie rozstał się z życiem, tak że Skorik na samo wspomnienie potężnej łapy, która wyrywała mu włosy i usiłowała skręcić kark, aż zatrząsł się cały i przystanął. Z początkowego przypływu odwagi, który sprawił, że chłopak postanowił sam rozwikłać całą sprawę, niewiele zostało. Eraście Pietrowiczu i Maso sensei, wybaczcie, przeceniłem swoje siły i możliwości.
– Dalej nie pójdę… Gadaj z nim sam… Potem mi opowiesz.
– Nie łam się! – Procha pociągnął go za rękaw. – To już niedaleko. Jest tam taki zakamarek, schowasz się.
Ale Sieńka nie zgodziłby się za żadne skarby.
– Idź sam. Beze mnie.
Chciał zawrócić, lecz Procha trzymał mocno, nie puszczał. I nagle jak nie złapie go za ramiona i nie wrzaśnie:
– To on, Skorik! Mam go! Tutaj, szybko!
Z taką siłą wczepił się w Sieńkę, że ten nie mógł ani się wyrwać, ani mu przyłożyć.
A w ciemności rozległy się pospieszne, ciężkie kroki. Zbliżały się nieubłaganie.
Sensei uczył Sieńkę: jeżeli silny przeciwnik trzyma cię za ramiona, najprościej jest uderzyć go kolanem w słabiznę, a jeżeli stoi zbyt blisko, by zadać mu taki cios, trzeba odchylić się możliwie jak najdalej i trzasnąć go głową w nos.
Sieńka tak właśnie zrobił. Raz i jeszcze raz. Bódł jak baran.
Procha wrzasnął (i tak już miał złamany nos) i osłonił gębę rękami, a wtedy Skorik – chodu! Ledwie zdążył, bo z tyłu ktoś zdążył złapać go za kołnierz. Licha tkanina zatrzeszczała, zetlałe nici puściły i Sieńka, zostawiwszy w ręku znajomka Prochy strzęp koszuli, ruszył pędem przed siebie, w ciemność.
Z początku biegł bez tchu, byle dalej. Dopiero kiedy tupot buciorów za nim nieco ścichł, błysnęła Sieńce myśclass="underline" dokąd uciec? Przed nim było pomieszczenie z kamiennymi przyporami, a to przecież ślepy zaułek! Oba wyjścia pozostawały odcięte – i główne, i drugie, przy szynku „Tatarskim”.
Tamten zaraz go dogoni, zapędzi w kąt i wykończy.
Sieńka rzucił się w stronę tajemnego przejścia. Szybko, łamiąc sobie paznokcie, wyszarpnął dwa dolne kamienie, wpełzł do dziury i zamarł. Usta otworzył szeroko, żeby oddychać jak najciszej.
Pod łukami niskiego sklepienia zahuczało echo kroków – jedne były ciężkie i głośne, drugie o wiele lżejsze.
– Dalej już nie ma dokąd uciekać! – rzucił zasapany Procha. – Musi tu gdzieś być, gnida! Ja sprawdzę pod ścianą na prawo, a ty idź na lewo. Zaraz go znajdziemy!
Skorik uniósł się na łokciach, żeby odpełznąć dalej, ale ledwie się poruszył, zatrzeszczały pod nim pokruszone cegły. Nie, musi być cicho, bo inaczej zdradzi swoją obecność, no i miejsce kryjówki. Nie wolno mu nawet drgnąć. Trzeba tylko prosić Boga, żeby tamci nie zauważyli dziury tuż nad podłogą. Jeżeli wzięli ze sobą latarkę, wszystko przepadło, koniec z nim.
Sądząc jednak z powtarzającego się co chwila suchego trzasku, prześladowcy Sieńki mieli tylko zapałki.
Kroki jednak było słychać bliżej, coraz bliżej.
To Procha.
Nagle, niemal tuż nad leżącym Sieńką, rozległ się jakiś łoskot, któremu towarzyszyły przekleństwa.
– Cholera, potknąłem się o kamień. Musiał wypaść ze ściany.
Jeszcze chwila i Procha schyli się, zobaczy dziurę, a w niej dwie podeszwy. Sieńka już był gotów podnieść się na czworaki i wleźć głębiej. Daleko by nie uciekł, ale choć o chwilę odsunąłby to najgorsze, co musiało nastąpić.
Jednak miał szczęście. W panującej wokół ciemności, a może i dzięki łasce bożej, Procha nie zauważył tajemnego przejścia. Pan Bóg pomyślał pewnie: niech tam, Sieńka, pożyj sobie na razie, zdążę cię jeszcze powołać przed swoje oblicze.
Z odległego krańca pomieszczenia znów dobiegł głos Prochy:
– Widocznie w kurytarzu musiał się przycisnąć do ściany, a myśmy go w biegu przegapili. Cwaniak z niego. Ale to nic, tak czy tak go znajdę, nie ma stra…
Procha nagle urwał, a ten drugi się nie odezwał. Gromkie kroki oddaliły się. Zapadła cisza.
Wystraszony Sieńka leżał jeszcze jakiś czas bez ruchu. Zastanawiał się, czyby nie popełznąć głębiej. Mógłby przy okazji zabrać z kryjówki parę prętów.
Ale w końcu się nie zdecydował.
Po pierwsze, nie miał przy sobie nawet zapałek. Czym by tam, głęboko pod ziemią, poświecił?
Po drugie, ogarnęły go naraz wątpliwości, czy warto tu zostawać dłużej. Lepiej chyba wziąć nogi za pas, póki jest zdrów i cały. A jeżeli tamci poszli po latarkę? Przy świetle od razu zobaczą dziurę. A on przez własną głupotę ściągnie na siebie nieszczęście.
Pełznąc rakiem, wydostał się z podziemnego przejścia. Wsłuchał się w ciemność. Nic. Cisza.
Wstał, zdjął buty i na palcach ruszył w stronę korytarza. Co chwila zatrzymywał się i nastawiał uszu, czy nie dobiegnie czasem zza którejś przypory jakiś szelest czy szmer oddechu.