– Jak to większe? Książę potrafi za jednym zamachem zgarnąć trzy tysiące, a Wampir bierze od sklepikarzy po rubelku dziennie.
Masa przyniósł ubranie – zdeptane buty, połatane spodnie, podarty surdut. Sieńka, krzywiąc się z obrzydzeniem, zaczął wszystko to wciągać na siebie.
– Po rubelku – przytaknął pan Nameless – ale za to od każdego sklepikarza i codziennie. A takich owieczek, które Wampir s-strzyże, są ze dwie setki. Ile to wypada miesięcznie? Dwa razy więcej niż średni łup z jednego skoku Księcia.
– Ale Książę robi więcej niż jeden skok miesięcznie – nie poddawał się Sieńka.
– A ile? D-dwa? T-trzy? Wampir przecież też nie od każdego bierze po rublu. Na przykład od ludzi, do których zaraz się wybierzemy, zamierzał wziąć ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia tysięcy.
Sieńka zdumiał się.
– A cóż to za ludzie, od których można wyciągnąć taką forsę?
– Żydzi – wyjaśnił Erast Pietrowicz, wsuwając coś do worka. – W pobliżu Chitrowki już dawno zbudowali synagogę. Obecny generał-gubernator, kiedy dziewięć lat temu otrzymał stanowisko w Moskwie, nie pozwolił jej poświęcić i prawie wszystkich Żydów wypędził ze stolicy. Teraz społeczność żydowska znów okrzepła, powiększyła się i czyni starania o otwarcie swego domu modlitwy. Uzyskała już pozwolenie władz, ale powstał problem z b-bandytami. Wampir zagroził spaleniem budynku, który wzniesiono za cenę wielkich ofiar. Żąda od gminy odstępnego.
– A to łobuz! – żachnął się Sieńka. – Jeżeliś człowiek prawosławnej wiary i żydowska świątynia jest ci solą w oku, to spal ją honorowo, a nie bierz ich judaszowych srebrników. No nie?
Erast Pietrowicz nic nie odpowiedział, tylko westchnął. Skorik zaś po chwili namysłu zapytał:
– A dlaczego ci Żydzi nie złożą skargi na policji?
– Za ochronę przed bandytami policja żąda jeszcze większych pieniędzy – wyjaśnił pan Nameless. – Dlatego członkowie rady gminy woleli dogadać się z Wampirem za pośrednictwem wybranych spośród siebie przedstawicieli. Ja i ty, Sienia, czyli Motia, właśnie n-nimi jesteśmy.
– I co niby mam robić? – zapytał Sieńka, kiedy schodzili w dół zaułkiem Spaso-Gliniszczewskim.
Cała ta maskarada podobała mu się o wiele mniej niż poprzednia, kiedy to udawał żebraka. Póki jechali dorożką, to jeszcze nic, ale odkąd wysiedli i ruszyli Marosiejką, już dwa razy wyzwano ich od gudłajów, a jakiś smarkacz rzucił w nich zdechłą myszą. Sieńka chętnie dałby mu w ucho, żeby nie zaczepiał porządnych ludzi bez dania racji, ale dla dobra sprawy musiał z tego zrezygnować.
– Co masz robić? – powtórzył pan Nameless, wymieniając ukłony z szamesem. – Milcz i rozdziawiaj gębę. Uślinić się potrafisz?
Sieńka pokazał.
– No i b-bardzo dobrze. Wystarczy.
Weszli do budynku sąsiadującego z żydowskim domem modlitwy. W czystym, elegancko umeblowanym pokoju czekało już dwóch zdenerwowanych mężczyzn w surdutach i jarmułkach, ale bez pejsów – jeden siwy, drugi czarniawy.
Nie wyglądało na to, żeby spodziewali się Erasta Pietrowicza i Sienki. Siwy zamachał na nich ręką i powiedział coś gniewnie nie po rosyjsku, ale sens był jasny: zabierajcie się stąd, jesteśmy teraz zajęci ważniejszymi sprawami.
– To ja, Erast Pietrowicz Nameless – oznajmił inżynier, a gospodarze okropnie się zdziwili.
Czarniawy podniósł palec i oznajmił z satysfakcją:
– Mówiłem, że to Żyd. Nawet nazwisko ma żydowskie. To zniekształcona forma „Nachimles”.
Siwy przełknął ślinę, aż poruszyła się wydatna grdyka. Z lękiem popatrzył na inżyniera i zapytał:
– Jest pan pewien, że się uda, panie Nameless? Może lepiej zapłacić temu bandycie? Byle tylko nie doszło do jakiegoś nieszczęścia. Nie chcemy żadnych kłopotów.
– Żadnych kłopotów nie będzie – zapewnił go Erast Pietrowicz i wsunął worek pod stół. – No cóż, już d-druga. Zaraz powinien się zjawić Wampir.
I rzeczywiście – za drzwiami rozległy się jakieś głosy, nie wiadomo czyje:
– Uj, idzie, idzie!
Skorik wyjrzał przez okno. Z dołu, od strony Chitrowki, niespiesznie nadchodził Wampir, paląc papierosa i z niedobrym uśmieszkiem rozglądając się na boki.
– Przyszedł sam, bez talii – zauważył spokojnie pan Nameless. – Jest pewien swego. I nie chce się dzielić ze swoimi taką grubą forsą.
– Proszę bardzo, panie Rozenfeld. – Czarniawy wskazał na kotarę oddzielającą wnękę, gdzie ustawiono kanapy (czyli „alkowę”). – Nie, nie, ja po panu.
I obaj skryli się za kotarą. Siwy zdążył jeszcze szepnąć:
– Ach, panie Nameless! Zaufaliśmy panu, proszę nas nie zawieść!
Na schodach już zadudniły kroki.
Wampir bez pukania pchnął drzwi i wszedł. Zmrużył oczy w mroku, gdyż ulica była jasno oświetlona, i powitał Erasta Pietrowicza słowami:
– No co, gudłaje, przyszykowaliście mamonę? Ej, dziadu, radzę się pospieszyć.
– Po pierwsze, witam, młody człowieku – przemówił pan Nameless starczym, drżącym głosem. – Po drugie, nie warto się tak rozglądać – żadnych pieniędzy tu nie ma. Po trzecie, siadaj pan przy stole i pozwól, żebyśmy porozmawiali jak rozsądne ludzie.
Wampir kopnął podsunięte krzesło, które z hałasem poleciało w kąt.
– Znowu gadanina? – wycedził, mrużąc wodniste oczy, tak że wyglądały jak dwie wąskie szparki. – Dość tego. Słowo Wampira jest święte. Jutro będziecie piec swoją macę na pogorzelisku po synagodze. A żeby to do twoich pobratymców lepiej dotarło, zaraz ci tu, stary capie, trochę juchy upuszczę.
Wyciągnął zza cholewy finkę i podszedł do Erasta Pietrowicza.
Ten nie ruszył się z miejsca.
– Aj, panie szantażysta, niepotrzebnie tracisz pan czas na głupstwa. Przede mną i tak życie nie dłuższe niż świński ogon, tfu, wybacz, Panie, żem się powołał na to nieczyste stworzenie. – I splunął z obrzydzeniem.
– Toś, dziadu, prawdę powiedział. – Wampir chwycił inżyniera za sztuczną brodę i przystawił mu ostrze noża do twarzy. – Na początek wykluję ci oko. A później trochę wymodeluję nochal. Po co ci taka gaśnica? Potem dopiero wykończę na dobre ciebie i twego śmierdziela.
Pan Nameless patrzył na tego potwora zupełnie spokojnie, Skorikowi za to ze strachu szczęka opadła. Oto do czego doprowadziła cała ta maskarada!
– Przestań pan straszyć Motię, on i tak jest nie całkiem tego… No, myszygiene - wyjaśnił Erast Pietrowicz. – I zabierz pan swój nożyk. Od razu widać, panie bandyta, że nic a nic nie znasz pan Żydów. To bardzo chytre ludzie! Zwróciłeś pan uwagie, kogo tu pana przysłali? Czy może widzisz pan przed sobą przewodniczącego rady Rozenfelda albo reb Bielakowicza, albo kupca pierwszej gildii Szendybę? Nie, masz pan tu starego, chorego Nauma Rubińczyka i szlemazla Motię, których nikomu na całym świecie nie będzie żal. Ja sam też mam już tego życia potąd. – Przeciągnął kantem dłoni po szyi. – A jak pan wykończysz Motię, to będzie tylko wielka ulga dla jego biednych rodziców, którzy jeszcze powiedzą panu: „Stokrotne dzięki, mesje Wampir”. Więc po co mamy jeden drugiego straszyć? Pogadajmy lepiej jak porządni ludzie. Wiesz pan, na wsi mówi się tak: wy macie towar, my mamy kupca – zróbmy wymianę. Pan, mesje Wampir, jesteś młody człowiek, potrzebujesz pan pieniądze, a Żydzi potrzebują, żebyś pan ich zostawił w spokoju. Dobrze mówię?
– Niby tak. – Wampir opuścił rękę z nożem i oblizał tłuste wargi. – Aleś przecie gadał, że forsy nie ma.