Para jak z obrazka, pomyślał Sieńka i westchnął.
To znaczy, niczym się tak znowu nie frasował, żeby wzdychać. O żadnych tam głupstwach nie roił, Boże broń. I nie pchał się Śmierci przed oczy. Chciał po prostu na nią popatrzeć, przyjrzeć się jej lepiej, zrozumieć, co w niej takiego niezwykłego, że kiedy człowiek ją widzi, aż go w dołku ściska. I dlatego szlifował bruki na bulwarze już któryś dzień z rzędu. Jak tylko odbębnił swoją robotę do spółki z chłopakami, hajda na Jauzański.
Dom z zewnątrz dokładnie sobie obejrzał. Wiedział także, jaki jest w środku. Ślusarz Parchom, który naprawiał Śmierci umywalkę, opowiadał, że Książę urządził mieszkanie dla swojej kochanki z fasonem – bieżąca woda, kanalizacja. Jeżeli Parchom nie zełgał, to Śmierć miała tam w oddzielnym pomieszczeniu wielką porcelanową nieckę, która się nazywa „wanna”, a do niej żelazną rurką płynęła gorąca woda z gazowego piecyka. Śmierć kąpała się w tej wannie prawie codziennie. Sieńka wyobrażał sobie, jak tam siedzi, zaróżowiona, rozgrzana, i namydla gąbką ramiona, a od tego fantazjowania jemu samemu robiło się gorąco.
Z zewnątrz domek też był niczego sobie – ocalała po pożarze oficynka dawnego pałacyku jakiegoś generała. Niewielka, z czterema oknami, wychodzącymi na bulwar, stała akurat na granicy obskurnych ruder Chitrowki i zamożnych Sieriebrianik. Od strony bulwaru Jauzańskiego domy były wyższe, czyściejsze, solidniejsze, od Chitrowki – lichsze. Przypominały muły sprzedawne na Końskim Targu – popatrzysz na kłęby: koń, zajdziesz od pyska: osioł.
Dom Śmierci też od strony bulwaru prezentował się ładnie, okazale, ale podwórze od tyłu graniczyło z jakimś zatęchłym podsieniem o krok od noclegowni Rumiancewa. Widać tak było Księciu wygodnie ulokować swoją oblubienicę: żeby w razie obławy umknąć tylnym wejściem czy wyskoczyć przez okno i fiu – prosto do noclegowni. A tam już, w jej podziemnych korytarzach i zakamarkach, sam diabeł człowieka nie znajdzie.
Ale z bulwaru, gdzie pośród drzew przechadzała się kulturalna publika, ani mrocznych podsieni, ani Rumiancewki nie było widać. Tym z Chitrowki zabroniono przekraczać ażurowe, żeliwne ogrodzenie – policaje od razu by człowieka zgarnęli i do pudła. Zresztą nawet tu, po swojskiej stronie, Sieńka nie czuł się zbyt pewnie, trzymał się blisko ściany domu. Chociaż wyglądał i zachowywał się całkiem statecznie, przyzwoicie, Budnik, który akurat przechodził, rzucił na niego okiem i przystanął.
– Czego się tu kręcisz? – powiada. – Ej, ty, Skorik, lepiej uważaj.
Masz ci los! Już go znał, wiedział, jaką ma ksywkę, choć przecie Sieńka był na Chitrowce nowy. A to dopiero!
Ty, mówi Budnik, nie waż się tu kraść, to nie twój rejon, tutaj już nie Chitrowka, tylko elegancka promenada. Uważaj, szczurze małoletni, już ja cię mam na oku, spróbuj no naruszyć prawo, a jak podpadniesz albo choćby będziesz o coś podejrzany, karnie nakładę ci po mordzie, uszy oberwę i jeszcze pasem żebra policzę, żebyś poczuł, co to sprawiedliwość.
– Przecie ja nic, panie Budnik – zająknął się żałośnie Sieńka. – Na słoneczku się chciałem pogrzać, nic więcej.
Ale i tak dostał z tyłu po łbie żelazną łapą, aż mu między uszami zachrzęściło.
Ja ci dam Budnika, ryczy policjant. Widzisz go, spoufalił się! Ja dla ciebie jestem Iwan Fiedotycz, zrozumiano?
Sieńka na to pokornie:
– Tak jest, szanowny Iwanie Fiedotyczu, zrozumiano. Wtedy dopiero Budnik przestał się srożyć. No i w porządku, tak trzymać, smarku jeden, mówi. I ruszył dalej – wielki, zwalisty, ociężały, sunął niczym barka po rzece Moskwie.
No dobra, poszedł, to poszedł. Sieńka stał dalej i popatrywał na okienka Śmierci, ale mało mu tego było. Już kombinował, co by tu zrobić, żeby Śmierć wyjrzała, pokazała się.
Nudził się trochę, więc wyjął z kieszeni zielone korale, które dziś rano zwędził, i zaczął je oglądać.
A z koralami było tak.
Wracał Sieńka z Suchariewki przez zaułki Srietienki…
Nie, najpierw trzeba opowiedzieć, po co poszedł na Suchariewkę. Nie zaszkodzi się pochwalić.
A więc wybrał się tam Skorik nie bez przyczyny – w sprawie honorowej. Chciał wyrównać rachunki z wujem Zotem Łarionyczem. Kierował się teraz w życiu kodeksem Chitrowki, ten zaś nakazywał nie wybaczać krzywdzicielowi. Koniecznie należało mu odpłacić, a najlepiej z nawiązką, inaczej nie byłoby honorowo.
Więc Sieńka poszedł, a Michejka Puchacz się do niego przyłączył. Gdyby nie on, Skorik nie odważyłby się chyba na coś takiego w biały dzień, może nocą, ale cóż, trzeba było odstawiać chojraka.
Wszystko jednak udało się na medal. Tip-top.
Zaczaili się na stryszku lombardu „Möbius”, naprzeciwko sklepu wuja. Michejka tylko patrzył, Sieńka wszystko załatwił sam.
Wyjął ołowianą kulkę, wycelował z procy i strzelił prosto w środek witryny. W sklepie z guzikami były aż trzy duże, oszklone okna wystawowe. Zot Łarionycz bardzo się nimi szczycił. Nieraz cztery razy na dzień gonił Sieńkę do przecierania tych cholernych szyb specjalną szmatką, tak że i witryn chłopak nie zachował we wdzięcznej pamięci.
Słysząc brzęk szkła, wuj wybiegł w fartuchu ze sklepu. W jednej ręce trzymał kasetkę ze szwedzkimi kościanymi guzikami, w drugiej szpulkę nici – widać akurat obsługiwał jakiegoś klienta. Zaczął kręcić głową, rozglądać się, zastanawiać. Ani rusz nie mógł dojść, co się stało z witryną. Kie licho?
Wtedy Sieńka znowu wycelował i – trach! Rozbił w drobny mak drugą szybę. Wuj upuścił towar, padł na kolana i w ogłupieniu zaczął zbierać z chodnika odłamki szkła. Istna heca!
A Skorik już się przymierzał do trzeciej wystawy. I znowu – trzask-prask – aż przyjemnie było popatrzeć. Dobra robota. A masz, szanowny Zocie Łarionyczu, za sierocą krzywdę!
Ostatni pocisk, największy, wymierzył rozsierdzony Sieńka w głowę wuja. Krwiopijca z klęczek przewrócił się na bok i leży. Przestał lamentować, ucichł, oczy wytrzeszczone – do cna zgłupiał.
Michejka był zachwycony wyczynem Skorika; gwizdał na palcach i pohukiwał jak sowa – świetnie mu to wychodziło, dlatego właśnie kumple przezwali go Puchaczem.
Kiedy w drodze powrotnej, idąc zaułkiem Aszczeułowym (Sieńka w milczeniu, Michejka podniecony i rozgadany), mijali Srietienkę, zobaczyli dwa powozy, stojące przed jakimś domem. Wnoszono tam walizy z zagranicznymi nalepkami, pudła, skrzynki. Widocznie ktoś się wprowadzał do nowego mieszkania.
Sieńce mało było jednego sukcesu. Wskazał na bagaże.
– Skotłujemy coś? – zapytał. Każdy przecież wie, że najłatwiej kraść w czasie pożaru albo przeprowadzki.
Michejka też chciał się popisać. A co tam, mówi, czemu nie?
Pierwszy wszedł do domu wielmożny pan. Sieńka dobrze go nie widział – mignęły mu tylko barczyste ramiona, wyprostowane plecy i posiwiała skroń spod cylindra. Ale, chociaż siwy, mężczyzna – sądząc po dźwięcznym głosie – nie był stary. Krzyknął już ze środka, lekko się zacinając:
– Masa, uważaj tam, żeby nie rozbili r-reflektora! Adresatem polecenia był służący. Ni to Chińczyk, ni to Turkiestańczyk – niski, krzywonogi, skośnooki. Odziany też dziwacznie – melonik, garnitur z kamizelką, a na nogach zamiast kamaszy białe pończochy i zabawne drewniane chodaki, przypominające małe ławeczki. Słowem, Azjata.
Tragarze w skórzanych fartuchach z blaszanymi odznakami (z dworca, a więc panisko przyjechał koleją) wnosili do domu najróżniejsze bagaże – powiązane książki, jakieś ogumione koła z błyszczącymi szprychami, lśniącą miedzianą latarnię, metalowe rurki, gumowe węże.
Obok Chińczyka – czy kim on tam był – stał jakiś brodacz, pewnie właściciel mieszkania, i obserwował z szacunkiem całą tę krzątaninę. Zapytał o koła: po co niby one wielmożnemu panu Namelessowi, czy aby nie zajmuje się produkcją powozów.