Azjata nie odpowiedział, skrzywił tylko pucołowatą gębę. Jeden z woźniców, chcąc widać zasłużyć na napiwek, burknął na Sieńkę i Puchacza: już stąd, zmykać, włóczęgi! A niech sobie krzyczy, na pewno jest za leniwy, żeby zleźć z kozła. Michejka zapytał szeptem:
– Skorik, co bierzemy? Walizkę?
– Jaką tam walizkę, głupolu – wycedził Sieńka, krzywiąc usta. – Spójrz na to, co on trzyma.
Kitajec nie wypuszczał z rąk sakwojażu i małego węzełka – ani chybi tam były najcenniejsze rzeczy, których nie chciał powierzyć obcym.
Michejka znów wysyczał: ale jak to rąbnąć? Przecie jeśli trzyma, to nie wypuści.
Skorik zastanawiał się chwilę, po czym polecił:
– Ty, Puchacz, bądź cicho, udawaj niewiniątko, rozumiesz?
Sam zaś podniósł z ziemi kamyk, wycelował i strącił Azjacie melonik. Następnie w okamgnieniu schował ręce do kieszeni i otworzył gębę – niewinny jak aniołek.
Kiedy skośnooki się obejrzał, Sieńka zwrócił się do niego z szacunkiem:
– Panie Chińczyk, kapeluś panu spadł.
Michejka też struga niewiniątko, stoi, oczami mruga.
Ano zobaczymy, co ten poganin odstawi na stopień powozu, żeby podnieść melonik – sakwojaż czy węzełek.
Węzełek. Sakwojaż nadal trzymał w lewej ręce.
Sieńka tylko na to czekał. Rzucił się niczym kot na wróbla, pochwycił zdobycz i puścił się pędem przez zaułek.
Michejka za nim. Biegnie obok, pohukuje jak puchacz i śmieje się tak, że aż czapkę zgubił. Ale nie szkodzi, i tak miała pęknięty daszek, wcale jej Michejce nie szkoda.
Chińczyk okazał się zawzięty, długo nie dawał za wygraną. Michejka zanurkował do jakiejś bramy, więc Azjata gonił dalej Sieńkę. Pędził jak na skrzydłach, a siły go nie opuszczały. Widać było, że się nie odczepi. Stukot jego drewnianych chodaków coraz bardziej się przybliżał. Na rogu Srietienki Sieńka już miał rzucić węzełek w diabły (bez Michejki odwaga trochę go opuściła), gdy nagle usłyszał za sobą jakiś łoskot – to Chinol zaczepił swoim idiotycznym chodakiem o brukowy kamień i rozciągnął się na jezdni jak długi.
No i bardzo dobrze.
Sieńka dla pewności przebiegł jeszcze parę zaułków i dopiero wtedy rozwiązał węzełek, żeby sprawdzić, jakie też skarby kryje. Zobaczył w środku okrągłe zielone kamyki, nanizane na nitkę. No oko niezbyt efektowne, ale kto je tam wie, może są warte tysiączek?
Zaniósł paciorki do znajomego pasera. Ten je obejrzał, spróbował nadgryźć. Taniocha, powiada. To chiński marmur, nazywa się nefryt. Mogę dać, mówi, siedemdziesiąt kopiejek.
Więc Sieńka zostawił kamyki sobie. Podobało mu się, jak grzechoczą w kieszeni.
Ale zostawmy korale, nie o nie chodzi, tylko o Śmierć.
A więc sterczał Sieńka pod jej domem i ani rusz nie mógł wymyślić, jak ją przywabić do okna.
Wyjął sznurek nefrytów i potrząsnął koralami – stuk, stuk. Wydawały dźwięki niczym jakieś porcelanowe młoteczki, chociaż cóż to za młotki mogą być z porcelany?
I nagle taki sam stuk rozległ się w jego głowie – olśniło go. Już wiedział, jak przyciągnąć Śmierć do okna. Nic prostszego!
Rozejrzał się, wypatrzył na ziemi kawałek szkła. Schwytał nim promień późnego letniego słońca i puścił zajączka prosto w szparę między zasłonami.
I co? Nie trwało minuty, jak zasłony rozchyliły się i przez okno wyjrzała Śmierć we własnej osobie.
Sieńka dosłownie zamarł na jej widok, tak że zapomniał schować za siebie ręki ze szkiełkiem. Zajączek zatańczył na twarzy Śmierci, a ona osłoniła oczy dłonią, popatrzyła chwilę i zawołała:
– Ej, mały!
Skorik się obraził: niby jaki on tam dla niej mały! Ubrany też był po dorosłemu – koszula przewiązana paskiem, pliszowe spodnie, nowe buty z cholewkami w harmonijkę, czapka też niezła, dwa dni temu ściągnął ją jakiemuś pijakowi.
– Mały, że aż ci gały powypadały – odciął się, chociaż ordynarnych słów nie lubił i prawie ich nie używał, za co kumple stale się z niego wyśmiewali. A tu nagle same mu się wyrwały – widok Śmierci niemal go oślepił, jakby to nie on jej, ale ona jemu puściła zajączka prosto w oczy.
Śmierć wcale się nie speszyła, nie rozgniewała – nic podobnego, roześmiała się.
No proszę, jaki poeta się znalazł! Drugi Puszkin. Jesteś z Chitrowki. Chodź do środka, pogadamy. Wejdź, nie bój się. Drzwi otwarte.
– Czego tu się bać – burknął Skorik i podszedł do ganku. Sam nie wiedział, czy to jawa, czy sen. A serce mu pukało: stuk, stuk, stuk.
Jak wyglądała sień, dokładnie nie zobaczył, zresztą było ciemnawo. Śmierć stała w drzwiach pokoju, oparta ramieniem o futrynę. Na twarz padał cień, ale jej oczy lśniły takim blaskiem jak światło księżyca nocą na rzece.
– No, czego tam? – odezwał się Sieńka, z onieśmielenia jeszcze bardziej ordynarnym tonem niż poprzednio.
Na gospodynię nie patrzył, spoglądał pod nogi i zerkał na boki.
Pokój był ładny – duży, jasny. Było w nim troje białych drzwi. Jedne naprzeciwko wejścia i jeszcze dwoje obok. Poza tym kaflowy holenderski piec, wszędzie haftowane serwetki, taki sam obrus, kolorowy, że aż w oczach ćmiło. Wyszywany w niezwykły wzór – motyle, rajskie ptaki, kwiaty. Kiedy Sieńka lepiej się przyjrzał, zobaczył, że i motyle, i ptaki, i nawet kwiaty mają ludzkie twarze – jedne roześmiane, drugie płaczące, jeszcze inne rozgniewane, złe, szczerzące ostre zęby.
Śmierć spytała:
– Podoba ci się? To hafty mojej roboty. Coś przecież trzeba robić.
Sieńka czuł, że kobieta mu się przygląda, i sam też chciał popatrzeć na nią z bliska, ale nie miał odwagi – i tak robiło mu się z wrażenia na przemian to zimno, to gorąco.
W końcu odważył się podnieść głowę. Okazało się, że on
1 Śmierć są tego samego wzrostu. Zdziwiło go, że kobieta ma oczy czarne jak Cyganka.
Co tak patrzysz, piegusie? – zapytała wesoło. – Czemu puszczałeś zajączka? Już dawno cię przyuważyłam, kręcisz się Pod moimi oknami. Zakochałeś się czy co?
Dopiero teraz Sieńka spostrzegł, że jej oczy nie są całkiem czarne, lecz mają wąziutką błękitną obwódkę, i domyślił się, że Śmierć ma rozszerzone źrenice – tak jak ulubiony kot wuja, kiedy Zot Łarionycz dla zabawy napoił stworzenie walerianą. I nagle zdjął Sieńkę jakiś niesamowity lęk. Przeraził się tego czarnego wejrzenia.
– A już – powiedział. – Akurat mi jesteś potrzebna.
I uśmiechnął się krzywo. Śmierć znowu się roześmiała.
– Aha, toś ty nie tylko piegowaty, ale i szczerbaty. Skoro ja nie jestem ci potrzebna, to może przydadzą ci się moje pieniądze? Skoczysz w jedno miejsce, powiem ci gdzie. To niedaleko, za Pokrowką. Jak wrócisz, dam ci rubla.
Sieńkę aż podrzuciło.
– Potrzebny mi twój rubel! – rzucił znów wzgardliwie.
Był jak zamroczony. Gdyby nie to, wymyśliłby lepszą odpowiedź.
– A czego ci potrzeba? Po co się kręcisz koło domu? Daję słowo, nic, tylko się zakochałeś. Ano chodź, spójrz na mnie. – I dwoma palcami ujęła go za podbródek.
Sieńka trzepnął ją po ręce: łapy przy sobie.
– Poszukaj głupiego. Ja mam do ciebie inny interes… – Nie wiedział, co by tu powiedzieć, ale raptem, niby pod wpływem boskiego natchnienia, słowa same wyrwały mu się z ust. – Chcę się dostać do bandy Księcia. Szepnij za mną słówko. Wtedy zrobię dla ciebie wszystko, czego zapragniesz.
Powiedział i ucieszył się, że tak gładko wyszło. Po pierwsze, to nie wstyd – na diabła klepać w kółko, jak ona, „zakochałeś się, zakochałeś się”? Po drugie, pokazał, że nie wypadł sroce spod ogona, tylko jest poważnym człowiekiem.