Twarz jej zbladła, zmartwiała.
– Co to, to nie. A więc tego ci się zachciewa, szczeniaku?
Śmierć odwróciła się od Sieńki, skrzyżowała ramiona, jakby jej się chłodno zrobiło, mimo że w pokoju było ciepło. Postała tak może pół minuty, po czym znów się do niego obróciła i biorąc go za rękę, powiedziała smutno:
– Skocz tam, gdzie mówiłam, dobrze? Dam ci nie jednego rubla, ale trzy. A może chcesz pięć?
Lecz Skorik już wiedział: on jest górą, ma nad nią władzę, choć nie rozumiał dlaczego. Widać Śmierci bardzo zależało na tym, to miał przynieść z Pokrowki.
Wyrąbał więc:
– Nie, choćbyś dawała dwadzieścia pięć, nie skoczę. Chyba że szepniesz słówko Księciu albo napiszesz do niego karteczkę, żeby mnie wziął. Wtedy polecę jak na skrzydłach.
Chwyciła się za skronie, twarz jej się ściągnęła. Sieńka pierwszy raz widział, żeby skrzywiona baba nic nie straciła na urodzie.
– A niech tam! Zrób, co mówię, wtedy zobaczymy. I wyłuszczyła sprawę:
– Pójdziesz na zaułek Łobkowski, do pensjonatu „Kazań”. Siedzi tam przy bramie kaleka bez nogi. Szepnij mu na ucho jedno słówko: „jóws”. Tylko nie zapomnij, bo wtedy marny twój los. Wejdziesz do środka, tam cię zaprowadzą do człowieka, co się nazywa Oczko. Powiesz mu cichutko, tak żeby nikt więcej nie słyszał: „Śmierć czeka, nie może wytrzymać”. Weźmiesz to, co ci da, i wrócisz tutaj jak najszybciej. Zapamiętałeś wszystko? Powtórz.
– Nie jestem papuga, żeby powtarzać.
Sieńka nasadził czapkę na głowę i wybiegł z domu. Na bulwarze puścił się przed siebie takim pędem, że przegonił dwie dorożki.
Jak Sieńka chwycił los za ogon
Sieńka dobrze wiedział, gdzie jest pensjonat „Kazań” z pokojami do wynajęcia. Bo też gdyby ktoś nie wiedział, guzik by go znalazł. Nie było tam szyldu, niczego. Brama zamknięta na głucho, tylko mała furteczka, lekko uchylona, ale i tak nikt łatwo nie wejdzie: tuż przy żelaznej kracie usadowił się nieszczęsny inwalida. Zamiast nóg miał podwinięte puste nogawki. Za to bary – szerokie na sążeń, pysk czerwony, wygarbowany, z podciągniętych rękawów marynarskiej koszulki w paski wyglądały krzepkie, porośnięte ryżym włosem łapska. Może on i nieszczęsny, ale jak stuknie kosturem, którym odpycha wózek od ziemi, dusza ucieka człowiekowi w pięty.
Sieńka nie podszedł do niego od razu, najpierw dobrze mu się przyjrzał.
Kaleka nie siedział bezczynnie, handlował gwizdkami z bambusa. Pokrzykiwał leniwie ochrypłym basem: „Ej, ludziska, patrzcie z bliska, piszczałki bardzo tanie sprzedaję na żądanie!” Wokół inwalidy tłoczyła się dzieciarnia i wypróbowując towar, dmuchała w gładkie żółte rurki. Niektórzy kupowali.
Jeden z chłopaków wskazał palcem miedzianą świstawkę, którą kaleka zawiesił sobie na potężnej szyi: może by tak tę wypróbować? Ale mężczyzna dał mu prztyczka w czoło: to nie jakaś tam świstawka, tylko bosmański gwizdek, i żadni zasmarkańcy dmuchać w niego nie będą.
Sieńka od razu zrozumiał, o co chodzi. Beznogi marynarz handluje piszczałkami tylko dla pozoru, a naprawdę siedzi na świecy. W razie niebezpieczeństwa zadmie w swój miedziany gwizdek, który na pewno ma bardzo przenikliwy, donośny dźwięk, i na ten sygnał jego kompani wezmą nogi za pas. A czarodziejskie słówko „jóws” to „swój”, tyle że wspak. W Moskwie bandyci i złodzieje z dawien dawna tak sobie języki łamią, żeby ich obcy nie zrozumieli: to dodadzą jakieś sylaby, to zamienią je miejscami, to jeszcze coś innego wykombinują.
Sieńka podszedł do inwalidy, nachylił się i szepnął mu w ucho, co trzeba. Chłopisko zerknął na niego spod krzaczastych brwi, poruszył siworudym wąsem i nic nie powiedział, tylko odjechał kawałeczek w bok na swojej niskiej platformie, żeby Sieńkę przepuścić.
Wszedł Skorik na puste podwórko i przystanął. Czyżby Książę ze swoją bandą tutaj miał melinę?
Obciągnął koszulę, przejechał rękawem po butach, żeby błyszczały. Zdjął czapkę i znowu włożył. Przed drzwiami przeżegnał się i wymamrotał modlitwę – specjalną, o spełnienie życzeń, której dawno temu nauczył go pewien dobry człowiek: „Zmiłuj się nade mną, Panie, wysłuchaj pokornego błagania, obdarz mnie nie wedle zasług, lecz wedle chęci”.
Teraz był gotów. Poruszył klamką – zamknięte. Zastukał.
Drzwi otworzyły się nie od razu i nie na całą szerokość, tylko ledwo ledwo. Czyjeś oko błysnęło w ciemnościach.
Sieńka na wszelki wypadek powtórzył:
– Jóws.
– Czego tam?
– Szukam Oczka…
Wtedy drzwi się otworzyły i Skorik zobaczył chłopaka w jedwabnej wypuszczanej koszuli z plecionym rzemykiem i w safianowych butach; z kieszeni kamizelki zwisała mu srebrna dewizka z zegarkiem – od razu widać, że to nie byle kto. I spojrzenie miał bystre, czujne, przenikliwe. Och, jak Sieńka mu zazdrościł! Chłopak nie był starszy od niego i nawet trochę niższy. Ależ ludzie mają fart!
Chodźmy, mówi. I sam ruszył naprzód, na Sieńkę nawet się nie obejrzał.
Ciemny korytarz prowadził do pokoju, w którym przy nienakrytym stole dwóch mężczyzn grało w karty. Przed każdym piętrzył się stosik banknotów i złotych imperiałów. Akurat kiedy Skorik i jego przewodnik weszli, jeden z graczy cisnął karty na stół i jak nie wrzaśnie:
– Szachrujesz, sukinsynu! Gdzie dama? – I wyrżnął drugiego pięścią w czoło.
Tamten runął na podłogę razem z krzesłem. Sieńka aż jęknął – przestraszył się, że mężczyzna rozbije sobie głowę. Ale on fiknął koziołka niczym akrobata w cyrku, zerwał się na nogi, wskoczył na stół i kopnął pierwszego w twarz! Sam, krzyknął, szachrujesz! Dama wyszła!
Kopnięty oczywiście odchylił się do tyłu, złoto z brzękiem posypało się na podłogę, banknoty frunęły na wszystkie strony. Zgroza!
Sieńka oniemiał. Zaraz krew się poleje, dojdzie do tragedii. A jego przewodnik stoi i szczerzy zęby w uśmiechu. Wesoło mu.
Ten, który zaczął bójkę, potarł policzek.
– Wyszła, powiadasz? Ano fakt. Dobra, grajmy dalej.
I jakby nigdy nic, znów usiedli do gry, gdy tylko pozbierali rozrzucone karty.
Nagle Sieńka zamarł. Szczęka mu opadła, a on tylko oczyma zamrugał. Gracze byli całkiem jednakowi, nie sposób jednego od drugiego odróżnić. Obaj zadartonosi, o jasnych włosach i wydatnych ustach, i tak samo ubrani. Cóż to za dziwo?
– Co z tobą? – Przewodnik szarpnął Sieńkę za rękaw. – Idziemy.
Ruszyli dalej.
Znowu korytarz, znowu pokój. Na łóżku ktoś śpi, odwrócony twarzą do ściany. Widać tylko pucołowaty policzek i odstające ucho. Kawał byka, rozwalił się, nawet butów nie zdjął, i chrapie.
Przewodnik przemknął przez pokój na paluszkach, po cichutku. Sieńka też, jeszcze ostrożniej.
Tylko byczysko, nie przestając chrapać, nagle wysunął rękę spod kołdry. Błysnęła czarna lufa.
– To ja, Słonina, to ja – szybko uspokoił tamtego chłopak. Ręka znowu opadła, a śpiący nawet nie odwrócił twarzy.
W trzecim pokoju Sieńka zdjął czapkę i przeżegnał się – na ścianie wisiał cały ikonostas, jak w cerkwi. Święci Pańscy, i Bogurodzica, i Święty Krzyż.
Naprzeciwko, z długimi nogami w błyszczących sztybletach na stole, siedział mężczyzna w okularach, o długich, prostych jak pakuły włosach. Obracał w palcach ostry nożyk, nie większy od łyżeczki do herbaty. Ubrany był schludnie, po pańsku, miał nawet jakiś ni to krawat, ni fular. Skorik nigdy jeszcze nie widział takiego bandyty.
Przewodnik, przepuszczając Sieńkę przodem, zaanonsował:
– Oczko, jakiś patałach do ciebie.