Выбрать главу

— Mam siostrzeńca, który to potrafi — powiedział Breed. — Syna Asy. Zapowiadał się na wybitnego uczonego, ale kiedy zrzucono bombę na Hiroszimę, chłopak zostawił wszystko, upił się, a potem przyszedł tutaj i powiedział, że chce pracować jako kamieniarz.

— I pracuje u pana do teraz?

— Jest rzeźbiarzem w Rzymie.

— Gdyby zaproponować panu odpowiednią sumę, na pewno by go pan sprzedał, co?

— Możliwe. Ale musiałoby to być rzeczywiście dużo.

— Gdzie się umieszcza nazwisko na czymś takim? — dopytywał się taksówkarz.

— Tam już jest nazwisko, na podstawie. Nie widzieliśmy napisu, gdyż zasłaniały go cedrowe gałęzie.

— Czy nie został odebrany? — zaciekawiłem się.

— Nigdy nie został zapłacony. To cała historia. Pewien niemiecki imigrant wybierał się na Zachód i tutaj, w Ilium, jego żona zmarła na ospę. Zamówił tego anioła na jej grób i pokazał pradziadkowi, że ma pieniądze. Potem jednak obrabowano go, zabierając mu wszystko co do centa. Jedyną rzeczą, jaka mu pozostała na świecie, był kawałek ziemi w stanie Indiana, którego nigdy nie widział na oczy. Ruszył więc tam obiecując, że wróci i wykupi tego anioła.

— Ale nie wrócił? — spytałem.

— Nie. — Marvin Breed rozsunął nogą gałęzie, tak że mogliśmy zobaczyć wypukłe litery na piedestale. Było to nazwisko. — Cudaczne nazwisko — powiedział Breed. — Jeśli ten imigrant miał potomstwo, to myślę, że zmienili nazwisko. Pewnie teraz nazywają się Jones, Black albo Thompson.

— Myli się pan — mruknąłem.

Zdawało mi się, że pokój się wali, a jego ściany, sufit i podłoga zmieniają się błyskawicznie w wyloty tunelów biegnących w różnych kierunkach poprzez czas. Miałem bokononistyczną wizję jedności wszystkich czasów, całej wędrującej ludzkości, wszystkich mężczyzn, kobiet i dzieci.

— Myli się pan — powtórzyłem, kiedy wizja znikła.

— Znał pan jakich ludzi o tym nazwisku?

— Tak.

Było to również moje nazwisko.

35. SKLEP “U JACKA”

W drodze powrotnej do hotelu zauważyłem sklep “U Jacka”, w którym pracował Franklin Hoenikker. Poprosiłem kierowcę, żeby stanął i zaczekał.

Wszedłem do środka i zobaczyłem samego Jacka, królującego wśród wszystkich tych miniaturowych samochodów strażackich, kolejek, samolotów, okrętów, domów, latarń, drzew, czołgów, rakiet, ciężarówek, tragarzy, policjantów, konduktorów, strażaków, mamuś, tatusiów, kotów, psów, kur, żołnierzy, kaczek i krów. Był to człowiek poważny, strupieszały, brudny i bardzo kaszlący.

— Co mogę powiedzieć o Franklinie Hoenikkerze? — powtórzył i rozkasłał się. Potrząsnął głową i widać było, że uwielbiał Franka, tak jak nikogo w życiu. — Na to pytanie nie muszę odpowiadać słowami. Mogę panu pokazać, co to był za chłopiec. — Znowu zakasłał. — Zobaczy pan na własne oczy.

I zaprowadził mnie do sutereny pod sklepem, w której mieszkał. Stało tani podwójne łóżko, szafa i elektryczna kuchenka.

Jack przeprosił za nie pościelone łóżko.

— Tydzień temu odeszła ode mnie żona. — Zakasłał. — Wciąż jeszcze nie mogę się pozbierać.

Przekręcił kontakt i w głębi pomieszczenia rozbłysło oślepiające światło.

Podeszliśmy do lampy, która świeciła niczym słońce nad fantastyczną małą krainą, zbudowaną na dykcie wyspą tak doskonale prostokątną jak miasta w stanie Kansas. Niespokojny duch, który chciałby sprawdzić, co znajduje się poza zielonymi granicami, narażał się na wypadnięcie poza krawędź tego świata.

Wszystko było tak doskonałe w proporcjach, tak pomysłowo wykończone i pomalowane, że nie musiałem nawet mrużyć oczu, aby uwierzyć w realność tej krainy: wzgórz, jezior, rzek, lasów, miasteczek — wszystkiego, co jest tak drogie sercu każdego prawdziwego patrioty.

Wszędzie wiły się jak makaron linie kolejowe.

— Niech pan spojrzy na drzwi domów — powiedział Jack z podziwem.

— Czysta robota. Precyzyjna.

— Mają prawdziwe klamki i kołatki rzeczywiście działają.

— Tam do licha!

— Pyta pan, co to był za chłopak ten Franklin Hoenikker? Oto jego dzieło!

— Zrobił to sam?

— Pomagałem mu trochę, ale wszystko robiłem według jego wskazówek. Ten chłopak był genialny.

— Trudno się nie zgodzić.

— Wie pan, jego brat jest karłem.

— Tak, wiem,

— Pomagał lutować od spodu.

— Rzeczywiście, wszystko wygląda jak żywe.

— Nie była to łatwa robota i zajęła niejeden dzień.

— Rzym też nie od razu zbudowano.

— Ten chłopak nie miał żadnego życia rodzinnego.

— Słyszałem.

— Tu był jego prawdziwy dom. Spędził w tej suterenie tysiące godzin. Czasami nawet nie puszczał pociągów, siedział tylko i patrzył, tak jak my teraz.

— Jest na co popatrzeć. Prawie jak wycieczka do Europy, tyle jest tu do oglądania, jak się przyjrzeć z bliska.

— On dostrzegał rzeczy, których pan i ja nie dostrzegamy. Potrafił nagle zrównać z ziemią jakieś wzgórze, które dla pana czy dla mnie niczym nie różniło się od wielu prawdziwych wzgórz. I okazywało się, że miał rację. Robił na miejscu wzgórza jezioro z pomostami i całość wyglądała dziesięć razy lepiej niż przedtem.

— Nie każdy ma taki talent.

— To prawda! — potwierdził Jack z entuzjazmem. Ten wybuch uczuć przyprawił go o nowy atak kaszlu. Kiedy atak minął, z oczu pociekły mu łzy. — Namawiałem tego chłopaka na jakieś studia techniczne, żeby mógł pracować w jakiejś naprawdę wielkiej firmie, która umożliwiłaby mu realizację jego pomysłów.

— Zdaje się, że pan też dużo dla niego zrobił.

— Chciałbym mieć takie możliwości — westchnął Jack. — Niestety, brakowało mi kapitału. Dawałem mu wszystko, co mogłem, ale większość materiałów kupił sam za pieniądze, które zarobił u mnie na górze. Wydawał na to wszystkie oszczędności: nie pił, nie palił, nie chodził do kina, nie umawiał się z dziewczętami, nie interesował się samochodami.

— Przydałoby się więcej takich ludzi w naszym kraju.

Jack wzruszył ramionami.

— No, cóż… obawiam się, że załatwili go ci gangsterzy z Florydy. Bali się, że ich sypnie.

— Ja też tak myślę.

Jack nagle stracił panowanie nad sobą i zapłakał.

— Ciekawe, czy te parszywe sukinsyny wiedziały, kogo mordują — powiedział szlochając.

36. MIAU

Na okres swojego wyjazdu do Ilium i okolic — czyli mniej więcej na dwa tygodnie, obejmujące także święta Bożego Narodzenia — pozwoliłem zamieszkać w swoim nowojorskim mieszkaniu ubogiemu poecie nazwiskiem Sherman Krebbs. Moja druga żona rozwiodła się ze mną na tej podstawie, że będąc optymistką nie może żyć z takim pesymistą jak ja.

Krebbs był to taki brodaty, złotowłosy Jezus o oczach spaniela. Nie znałem go zbyt dobrze. Spotkaliśmy się na przyjęciu, gdzie przedstawiał się jako przewodniczący Komitetu Poetów i Malarzy na Rzecz Natychmiastowej Wojny Jądrowej. Poszukiwał schronienia, niekoniecznie ze schronem przeciwatomowym, i tak się złożyło, że akurat rozporządzałem wolnym mieszkaniem.

Kiedy wróciłem, wciąż jeszcze zastanawiając się nad ukrytym znaczeniem incydentu z nie wykupionym kamiennym aniołem z Ilium, zastałem mieszkanie zdemolowane w rezultacie nihilistycznych pijatyk. Krebbs znikł, ale przedtem zdążył odbyć międzymiastowe rozmowy telefoniczne na sumę trzystu dolarów, wypalić pięć dziur w mojej kanapie, zgładzić mojego kota i moje drzewko awokado oraz wyłamać drzwiczki od apteczki.