Szpital Castle’a nosił nazwę Domu Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli. Tą dżunglą były drzewa kawowe, dziko rosnące na północnych zboczach Góry McCabe’a.
Kiedy udawałem się na San Lorenzo, Julian Castle liczył sześćdziesiąt lat.
Już od dwudziestu lat żył wyłącznie dla innych.
W czasach, kiedy żył jeszcze dla siebie, czytelnicy ilustrowanych czasopism znali go równie dobrze jak Tommy Manville’a, Adolfa Hitlera, Benito Mussoliniego i Barbarę Hutton. Źródłem jego sławy była rozpusta, alkoholizm, liczne wypadki samochodowe oraz systematyczne unikanie służby wojskowej. Miał zadziwiający talent do wydawania swoich milionów w sposób zwiększający jedynie światowe zasoby zmartwień i kłopotów.
Będąc pięciokrotnie żonatym, zdołał spłodzić jednego syna.
Ten syn, Filip Castle, był właścicielem i kierownikiem hotelu, w którym miałem się zatrzymać. Hotel nazywał się Casa Mona, od imienia Mony Aamons Monzano, ciemnoskórej blondynki z okładki dodatku do “Sunday Timesa”. Nowo zbudowany hotel Casa Mona był jednym z trzech budynków widocznych w tle fotograficznego portretu Mony w gazecie.
Ja nie miałem uczucia, że kierowane czyjąś ręką fale niosą mnie ku San Lorenzo — ja przybywałem na skrzydłach miłości. Nagle potężną siłą w moim pozbawionym celu życiu stała się fatamorgana, myśl o tym, czym może być miłość Mony Aamons Monzano. Wyobraziłem sobie, że mógłbym być z nią szczęśliwy tak jak z żadną inną kobietą na świecie.
41. KARASS NA DWOJE
W samolocie lecącym z Miami do San Lorenzo fotele były umocowane po trzy w rzędzie. Tak się złożyło — tak się musiało złożyć — że moimi sąsiadami byli Horlick Minton, nowy ambasador amerykański w Republice San Lorenzo, i jego żona Claire. Oboje byli siwi, szczupli i uprzejmi.
Minton powiedział mi, że jest zawodowym dyplomatą i że po raz pierwszy występuje w randze ambasadora. On i jego żona byli już na placówkach w Boliwii, Chile, Japonii, Francji, Jugosławii, Egipcie, Związku Południowej Afryki, Liberii i Pakistanie.
Byli w sobie zakochani. Bez przerwy wymieniali małe prezenty: ciekawe widoki za oknem, zabawne albo pouczające fragmenty lektury, przypadkowe wspomnienia. Byli, jak sądzę, idealnym przykładem tego, co Bokonon nazywa duprassem, a co oznacza karass składający się tylko z dwóch osób.
“Prawdziwy duprass — powiada Bokonon — jest nieprzenikniony nawet dla dzieci zrodzonych z takiego związku.”
Wyłączam zatem Mintonów ze swego karassu, z karassu Franka, z karassu Newta, z karassu Asy Breeda, z karassu Angeli, karassu Lymana Endersa Knowlesa, karassu Shermana Krebbsa. Mintonowie mieli swój własny schludny dwuosobowy karass.
— Musi pan być bardzo zadowolony — powiedziałem do Mintona.
— Z czego muszę być bardzo zadowolony?
— Z nominacji na ambasadora.
Z pełnego politowania spojrzenia, jakie wymienili Minton i jego żona, wywnioskowałem, że palnąłem jakieś głupstwo. Zaraz jednak postarali się być dla mnie uprzejmi.
— Tak — zareagował Minton. — Jestem bardzo zadowolony. To dla mnie wielki zaszczyt — powiedział z wymuszonym uśmiechem.
I tak było prawie z każdym tematem, jaki poruszyłem. W żaden sposób nie mogłem ich rozruszać.
Na przykład:
— Państwo pewnie znacie wiele języków?
— Och, sześć czy siedem, do spółki — odpowiedział Minton.
— To musi być bardzo przyjemne.
— Co takiego?
— Móc rozmawiać z przedstawicielami tylu różnych narodów.
— Bardzo przyjemne — zgodził się Minton bez entuzjazmu.
— Bardzo przyjemne — przytaknęła jego żona. I wrócili do lektury grubego maszynopisu, leżącego na poręczy między ich fotelami.
— Proszę mi powiedzieć — spytałem po chwili — czy podróżując tyle po świecie stwierdzili państwo, że w gruncie rzeczy ludzie wszędzie są tacy sami?
— Słucham? — spytał Minton.
— Czy uważa pan, że w gruncie rzeczy ludzie są wszędzie tacy sami?
Spojrzał na żonę, aby się upewnić, czy słyszała pytanie, a potem zwrócił się do mnie.
— Mniej więcej tacy sami — zgodził się.
— Uhum — powiedziałem.
Nawiasem mówiąc, Bokonon wspomina, że członkowie duprassu zawsze umierają w tym samym tygodniu. Mintonowie, kiedy przyszedł ich czas, umarli w tej samej sekundzie.
42. ROWERY DLA AFGANISTANU
Udałem się na drinka do małego barku, mieszczącego się w tylnej części samolotu. Spotkałem tam jeszcze jednego Amerykanina, H. Lowe’a Crosby z Evanston w stanie Illinois, i jego żonę Hazel.
Oboje byli tędzy, po pięćdziesiątce. Mówili z nosowym akcentem. Crosby powiedział mi, że jest właścicielem fabryki rowerów w Chicago i że ze strony swoich pracowników spotyka się z czarną niewdzięcznością. Miał zamiar przenieść swój interes na wdzięczniejsze San Lorenzo.
— Zna pan dobrze San Lorenzo? — spytałem.
— Wybieram się tam po raz pierwszy, ale słyszałem o tym kraju wiele dobrego — powiedział H. Lowe Crosby. — Panuje tam dyscyplina. Można mieć pewność, że nic się nie zmieni z roku na rok. Rząd nie zachęca tam ludzi, żeby pozowali na zaszczanych oryginałów, jakich jeszcze świat nie widział.
— Nie rozumiem.
— Jak Boga kocham, tam w Chicago dawno już przestaliśmy się zajmować produkcją rowerów. Teraz liczą się tylko stosunki międzyludzkie. Profesorkowie siedzą tylko i kombinują, jak by tu wszystkich uszczęśliwić. Nikogo nie można wyrzucić z pracy, choćby Bóg wie co wyczyniał, a jeśli ktoś w tym bałaganie przez pomyłkę zrobi rower, to związek zawodowy natychmiast oskarża nas o stosowanie okrutnych, nieludzkich metod, a rząd konfiskuje ten rower za zaległe podatki i wysyła go jako prezent dla niewidomych w Afganistanie.
— I myśli pan, że na San Lorenzo będzie lepiej?
— Jestem tego pewien. Ludzie są tam tak biedni, zastraszeni i głupi, że muszą mieć trochę zdrowego rozsądku.
Crosby spytał mnie o nazwisko i zawód. Powiedziałem mu, a wtedy jego żona Hazel przypomniała sobie, że w stanie Indiana mieszkają ludzie o tym nazwisku. I ona pochodziła z Indiany.
— Mój Boże! — zawołała — czy pan pochodzi z Indiany?
Przyznałem, że tak.
— Ja też pochodzę z Indiany — pisnęła radośnie. — Nie trzeba się tego wstydzić.
— Nie wstydzę się tego i nigdy nie spotkałem człowieka, który by się tego wstydził — powiedziałem.
— My z Indiany zawsze sobie damy radę. Lowe i ja dwukrotnie odbyliśmy podróż dookoła świata i przekonaliśmy się, że ludzie z Indiany są wszędzie na kierowniczych stanowiskach.
— To przyjemna świadomość.
— Czy zna pan dyrektora najnowszego hotelu w Stambule?
— Nie.
— Pochodzi z Indiany. I ten jakiś tam wojskowy w Tokio…
— Attache — wtrącił mąż.
— Też jest z Indiany. I nowy ambasador w Jugosławii…
— Z Indiany? — spytałem.
— Nie tylko on. Także korespondent “Life’u” w Hollywood. I ten człowiek w Chile…
— Też z Indiany?
— Wszędzie, gdzie się tylko pojedzie, widzi się ludzi z Indiany na czołowych miejscach.
— Autor Ben Hura pochodził z Indiany.
— I James Whitcomb Riley.
— Czy pan również pochodzi z Indiany? — spytałem jej męża.