— Nie. Ja pochodzę z krainy prerii. “Ojczyzny Lincolna”, jak się to mówi.
— Jeśli o to chodzi — powiedziała Hazel tryumfalnym tonem — to Lincoln też był z Indiany. Dzieciństwo spędził w okręgu Spencer.
— Zgadza się — powiedziałem.
— Nie wiem, na czym to polega — mówiła Hazel — ale ludzie z Indiany mają coś w sobie. Gdyby tak zrobić ich listę, to wszyscy byliby zdumieni.
— To prawda — potwierdziłem. Chwyciła mnie z całej siły za ramię.
— My z Indiany musimy się trzymać razem.
— Wiadomo.
— Mów do mnie “mamo”.
— Proszę?
— Zawsze jak spotykam młodego człowieka z Indiany, mówię mu, żeby nazywał mnie “mamą”.
— Aha.
— No to powiedz tak — poprosiła.
— Mamo?
Uśmiechnęła się i puściła mnie. Zupełnie jakby jakaś maszynka wykonała swoje zadanie. Nazywając Hazel “mamą” zamknąłem jakiś cykl i teraz Hazel nakręcała swoją maszynkę na następnego faceta z Indiany.
Obsesja Hazel na punkcie ludzi z Indiany była typowym przykładem fałszywego karassu, pozornego zespołu, nie mającego żadnego znaczenia z punktu widzenia zamysłu Boga i sposobów jego realizacji. Był to typowy przykład tego, co Bokonon nazywa granfalonem. Inne przykłady to partie polityczne, Córki Rewolucji Amerykańskiej, General Electric Company, Międzynarodowy Zakon Dziwaków… oraz każdy naród, zawsze i wszędzie. Bokonon zaprasza nas, abyśmy zaśpiewali razem z nim:
Jeśli chcesz wiedzieć, co to granfalon,
Spróbuj obrać ze skórki bańkę mydlaną.
43. PO PROSTU CZŁOWIEK
H. Lowe Crosby był zdania, że dyktatura nie jest taką złą rzeczą. Nie był przy tym ani potworem, ani głupcem. Przyjmował wprawdzie wobec świata pozę prowincjonalnego klowna, ale wiele z tego, co mówił na temat niezdyscyplinowania ludzkości, było nie tylko śmieszne, ale i prawdziwe.
Jego zdrowy rozsądek i poczucie humoru odstępowały go jednak, gdy dochodziło do pytania, jaki użytek człowiek powinien robić ze swego życia na Ziemi.
Crosby był święcie przekonany, że człowiek został stworzony po to, aby produkować dla niego rowery.
— Mam nadzieję, że San Lorenzo nie zawiedzie pańskich nadziei — powiedziałem.
— Nie będę miał żadnych wątpliwości, kiedy porozmawiam z jednym człowiekiem. Jeśli na tej wyspie “Papa” Monzano coś obieca, to sprawa jest pewna. To znaczy, że tak będzie.
— A ja cieszę się z tego — wtrąciła Hazel — że ludzie mówią tu po angielsku i wszyscy są chrześcijanami. To tak ułatwia sprawy.
— Wie pan, jak oni sobie tam poradzili z przestępczością? — spytał Crosby.
— Nie.
— Przestępczość tam praktycznie nie istnieje. “Papa” Monzano tak im obrzydził przestępczość, że na samą myśl o niej ludziom robi się niedobrze. Słyszałem, że może pan tam położyć portfel na środku ulicy, wrócić za tydzień, i znajdzie pan nienaruszony portfel w tym samym miejscu.
— Hm.
— Wie pan, jaka tam jest kara za kradzież?
— Nie.
— Hak. Żadnych mandatów karnych, żadnych trzydziestu dni aresztu, żadnych kar z zawieszeniem. Po prostu hak. Hak za kradzież, hak za morderstwo, hak za pod palenie, za zdradę, za gwałt, za podglądanie. Złamiesz: prawo — wszystko jedno jakie — i hak. Jest to rzecz dla każdego zrozumiała i San Lorenzo jest najspokojniejszym krajem na świecie.
— Co to jest ten hak?
— Budują taką szubienicę, widzi pan? Dwa słupy i poprzeczna belka. Potem biorą wielki żelazny hak i zawieszają go na bekę. A potem biorą kogoś, kto był tak głupi, że popełnił przestępstwo, nadziewają go na ten hak i zostawiają. I wisi tak sobie nieszczęsny cholerny przestępca.
— To straszne!
— Nie twierdzę, że to jest dobre — mówił dalej Crosby — ale nie twierdzę też, że to jest złe. Czasami zastanawiam się, czy to nie rozwiązałaby sprawy przestępczości nieletnich. Może zresztą hak byłby pewną przesadą w warunkach demokracji. Publiczne wieszanie byłoby bardziej odpowiednie. Powiesić tak paru młodocianych złodziei samochodów na latarniach przed ich domami z tablicami na szyi: “Mamusiu, to ja, twój synek.” Zrobić tak parę razy, i myślę, że wszelkie urządzenia zabezpieczające można będzie oddać do muzeum.
— Widzieliśmy tę rzecz w podziemiach gabinetu figur woskowych w Londynie — powiedziała Hazel.
— Jaką rzecz? — spytałem.
— Ten hak. W izbie okropności, w podziemiach, była woskowa figura wisząca na haku. Wyglądało to tak prawdziwie, że mało nie zwymiotowałam.
— Za to Harry Truman wcale nie był podobny — powiedział Crosby.
— Jaki Truman?
— W gabinecie figur woskowych — wyjaśnił Crosby — figura Trumana nie była wcale do niego podobna.
— Ale większość była podobna — powiedziała Hazel.
— Czy było powiedziane, kto wisi na tym haku? — spytałem Hazel.
— Nie sądzę.
— Po prostu jakiś człowiek?
— Tak. Była tam czarna, aksamitna kotara, którą należało rozsunąć. Wisiała na niej tabliczka, że dzieciom nie wolno zaglądać.
— Ale dzieci zaglądały — powiedział Crosby. — Były tam dzieci i wszystkie zaglądały.
— Taki napis to dla nich tylko przynęta — dodała Hazel.
— A jak dzieci reagowały na widok tego człowieka na haku? — spytałem.
— Och — powiedziała Hazel — reagowały tak samo jak dorośli. Patrzyły i bez słowa przechodziły do następnego eksponatu.
— A jaki był następny eksponat?
— Było to żelazne krzesło, na którym żywcem usmażono człowieka — powiedział Crosby. — Za zamordowanie własnego syna.
— Jak go już usmażyli — przypomniała sobie Hazel — okazało się, że wcale nie zamordował syna.
44. SYMPATYCY KOMUNIZMU
Kiedy wróciłem na swoje miejsce obok duprassu Claire i Horlicka Mintonów, miałem na ich temat pewne nowe informacje. Uzyskałem je od Crosbych.
Nie znali oni Mintona osobiście, ale wiele o nim słyszeli. Byli oburzeni jego nominacją na ambasadora. Powiedzieli mi, że Minton był niegdyś zwolniony z pracy przez Departament Stanu za ugodowe stanowisko w stosunku do komunizmu, ale potem komunistyczne pachołki przywróciły go do pracy.
— Tam w tyle jest bardzo przyjemny barek — powiedziałem do Mintona, siadając w swoim fotelu.
— Hm? — Oboje nadal czytali maszynopis leżący między nimi.
— Mówię, że tam jest sympatyczny barek.
— To dobrze. Bardzo się cieszę.
Oboje byli pogrążeni w lekturze, zdradzając oczywisty brak zainteresowania rozmową ze mną. Niespodziewanie Minton odwrócił się nagle w moją stronę z gorzko-słodkim uśmiechem i spytał:
— Kto to był?
— Kto?
— Ten człowiek, z którym pan rozmawiał w barze. Poszliśmy tam z żoną i w progu usłyszeliśmy, jak pan z nim rozmawiał. Tamten mówił bardzo głośno. Usłyszeliśmy, jak powiedział, że jestem sympatykiem komunizmu.
— To fabrykant rowerów, nazywa się H. Lowe Crosby — powiedziałem, czując, że się czerwienię.
— Zostałem zwolniony z pracy za pesymizm. Komunizm nie miał z tym nic wspólnego.
— Zwolnili go przeze mnie — powiedziała żona Mintona. — Jedynym dowodem przeciwko niemu był list, jaki napisałam do nowojorskiego “Timesa” z Pakistanu.
— Co pani tam napisała?
— Napisałam masę rzeczy, bo byłam bardzo poruszona tym, że Amerykanie nie potrafią sobie wyobrazić, że można nie być Amerykaninem i żywić z tego powodu dumę.