— Czego mam nie zdradzić?
— Tego, co pan zobaczył.
— Ja niczego nie widziałem.
— Jak pan powie — mówił jeden z malarzy, dotykając policzkiem podłogi i spoglądając na mnie błagalnie — jak pan powie, pójdziemy na hak!
— Słuchajcie, przyjaciele — powiedziałem — widocznie wszedłem za wcześnie albo za późno, bo powtarzam wam, że nie widziałem niczego, o czym warto by mówić. Wstańcie, z łaski swojej.
Wstali, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku. Drżeli i chowali się za siebie. Wreszcie udało mi się ich przekonać, że nikomu nie powiem o tym, co zobaczyłem.
A zobaczyłem oczywiście bokononistyczny obrządek boko-maru, czyli zbratania dusz.
My, bokononiści, wierzymy, że nie można siedzieć z człowiekiem pięta w piętę i nie odczuwać do niego miłości, pod warunkiem, oczywiście, że stopy obu osobników są czyste i dobrze utrzymane.
Podstawą tej ceremonii jest następujące Calypso:
73. CZARNA
Wróciwszy do swego pokoju stwierdziłem, że Filip Castle — mozaikarz, historyk, autor skorowidza do własnego dzieła, szczyl i hotelarz, zawiesza rolkę papieru toaletowego w mojej łazience.
— Bardzo panu dziękuję — powiedziałem.
— Absolutnie nie ma za co.
— Oto, można powiedzieć, hotel, który dba o klienta. Jakże niewielu właścicieli zdobyłoby się na tak osobistą troskę o wygodę gościa!
— Ilu właścicieli ma w swoim hotelu tylko jednego gościa?
— Niedawno miał pan trzech.
— To były piękne dni.
— Wie pan, może wtrącam się w nie swoje sprawy, ale nie mogę zrozumieć, jak człowiek o pańskich zainteresowaniach i zdolnościach trafił do hotelarstwa.
Na jego twarzy pojawił się wyraz zmieszania.
— Uważa pan, że nie mam odpowiedniego podejścia do gości?
— Znam kilka osób ze szkoły hotelarskiej w Cornell i obawiam się, że oni nieco inaczej potraktowaliby Crosbych.
Castle kiwnął głową zasmucony.
— Tak, tak — zamachał rękami. — Niech mnie diabli porwą, jeśli wiem, po co budowałem ten hotel. Chyba po prostu po to, żeby wypełnić czymś życie. Żeby się czymś zająć i nie czuć samotności.
Potrząsnął głową.
— Musiałem albo zostać pustelnikiem, albo otworzyć hotel, nic pośredniego mnie nie urządzało.
— Zdaje się, że pan wychowywał się na terenie szpitala pańskiego ojca?
— Tak. Mona i ja wychowywaliśmy się przy szpitalu.
— I czy nigdy nie miał pan chęci pójść w ślady ojca? Młody Castle uśmiechnął się blado, unikając bezpośredniej odpowiedzi.
— Ojciec jest zabawnym facetem — powiedział. — Myślę, że go pan polubi.
— Spodziewam się. Niewielu jest ludzi tak pełnych poświęcenia jak on.
— Pewnego razu — mówił Castle — kiedy miałem może z piętnaście lat, wybuchł bunt na greckim statku wiozącym z Hongkongu do Hawany transport wiklinowych mebli. Buntownicy opanowali statek, ale nie potrafili nim kierować i rozbili się na rafach niedaleko zamku “Papy” Monzano. Wszyscy utonęli. Uratowały się tylko szczury. Szczury i wiklinowe meble, które fale wyrzuciły na brzeg.
Wyglądało to na koniec historii, ale nigdy nic nie wiadomo.
— I co? — spytałem.
— Jedni mieli meble za darmo, a inni zarazili się dżumą. W szpitalu ojca mieliśmy tysiąc czterysta zgonów w ciągu dziesięciu dni. Czy widział pan kiedyś człowieka zmarłego na dżumę?
— Nie, nie miałem tego nieszczęścia.
— Gruczoły limfatyczne w pachwinie i pod pachami puchną do rozmiarów grapefruitów.
— Wierzę panu na słowo.
— Po śmierci ciało czernieje, dwa grzyby w barszcz, jeśli chodzi o mieszkańców San Lorenzo. Kiedy epidemia rozszalała się na dobre, Dom Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli wyglądał jak Oświęcim czy inny Buchenwald. Mieliśmy tu takie stosy trupów, że utknął nam buldożer, który miał je spychać do zbiorowej mogiły. Ojciec pracował przez wiele dni i nocy bez chwili wytchnienia, pracował nie tylko bez snu, ale i bez większego rezultatu.
Wstrząsającą opowieść Castle’a przerwał dzwonek mojego telefonu.
— Do diabła — powiedział Castle — nie wiedziałem, że telefony są już podłączone. Podniosłem słuchawkę.
— Halo?
Dzwonił do mnie generał major Franklin Hoenikker. Był zdyszany i śmiertelnie czymś przerażony.
— Halo! Musi pan natychmiast przyjść do mnie do domu. Musimy porozmawiać! Sprawa może być ogromnie ważna dla pana!
— Czy może mi pan powiedzieć, o co chodzi?
— Nie przez telefon, nie przez telefon. Proszę przyjść do mnie. Natychmiast! Bardzo proszę!
— Dobrze.
— Ja nie żartuję. To jest rzeczywiście ogromnie ważne dla pana. Najważniejsza rzecz w pańskim życiu. Odłożył słuchawkę.
— O co chodziło? — spytał Castle.
— Nie mam najmniejszego pojęcia. Frank Hoenikker chce się ze mną natychmiast widzieć.
— Niech się pan nie spieszy. Spokojnie. Frank to kretyn.
— On mówi, że to bardzo ważne.
— Skąd on może wiedzieć, co jest bardzo ważne? Potrafiłbym wystrugać lepszego człowieka z banana.
— Mniejsza o to, niech pan kończy swoją opowieść.
— Na czym stanąłem?
— Dżuma. Na tym, jak buldożer uwiązł w trupach.
— Aha. Tak więc podczas jednej z takich bezsennych nocy zostałem z ojcem. Staraliśmy się znaleźć jakiegoś żywego pacjenta, którego można by leczyć, ale w łóżku, za łóżkiem znajdowaliśmy same trupy.
I wtedy ojciec zaczął się śmiać!
Nie mógł przestać. Wyszedł na dwór z ręczną latarką. Chichotał bez przerwy, a promień światła z jego latarki tańczył po trupach ułożonych w stosy. Położył dłoń na mojej głowie i wie pan, co mi wtedy powiedział ten wspaniały człowiek?
— Nie.
— Synu — powiedział do mnie ojciec — pewnego dnia wszystko to będzie twoje.
74. KOCIA KOŁYSKA
Pojechałem do Franka jedyną na San Lorenzo taksówką.
Mijaliśmy po drodze sceny przeraźliwej nędzy. Wspinaliśmy się na zbocze Góry McCabe’a. Było coraz chłodniej i otoczyła nas mgła.
Frank mieszkał w dawnej willi Nestora Aamonsa, ojca Mony, projektanta Domu Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli.
Willa, również zaprojektowana przez Aamonsa, stała nad wodospadem, a jej daleko wysunięty na wspornikach taras nurzał się w bryzgach wody. Była to bardzo lekka przemyślna konstrukcja ze stalowych słupów i belek. Przestrzenie między belkami były otwarte, wypełnione miejscowym kamieniem lub zasłonięte płótnem żaglowym.
Ten dom nie tyle służył za schronienie, co obwieszczał, że ktoś tutaj puścił wodze fantazji.
Zostałem uprzejmie powitany przez służącego, który powiedział mi, że Franka jeszcze nie ma. Jest spodziewany lada chwila. Frank powiedział, że mam czuć się jak u siebie w domu, zostać na kolacji i nocować. Służący, który przedstawił mi się jako Stanley, był pierwszym pulchnym mieszkańcem San Lorenzo, jakiego widziałem.
Stanley pokazał mi mój pokój. Prowadził mnie przez wnętrze domu, po schodach z surowego kamienia, obramowanych w nieregularnych odstępach stalowymi prostokątami. Moje łoże stanowił materac z porowatej gumy, położony na kamiennej ławie wykutej w litej skale. Ściany mojego pokoju były z płótna. Stanley pokazał mi, jak mogę w zależności od chęci podnosić je lub opuszczać.