Выбрать главу

Miała na sobie błękitną sukienkę. Przezroczystą. Była to prosta sukienka, luźno przewiązana w pasie cieniutkim paseczkiem. Cała reszta to była Mona. Jej piersi były jak granaty czy inne tam owoce, ale najbardziej przypominały piersi młodej kobiety.

Stopy miała prawie nagie. Paznokcie u nóg starannie polakierowane. Ażurowe sandałki były złote.

— Dzień dobry — wyjąkałem. Serce waliło mi jak młotem, uszy płonęły.

— Nie można popełnić błędu — zapewniła mnie Mona.

Nie wiedziałem, że jest to zwyczajowe powitanie, z jakim bokononiści zwracają się do osób nieśmiałych. Dlatego też zacząłem w odpowiedzi snuć gorączkowe rozważania na temat popełniania błędów.

— Mój Boże, nie ma pani pojęcia, ile ja w swoim życiu popełniłem błędów. Ma pani przed sobą mistrza świata w popełnianiu błędów — paplałem. — Czy wie pani, co powiedział mi Frank przed chwilą?

— O mnie?

— O wszystkim, ale głównie o pani.

— Powiedział pewnie, że może mnie pan mieć, jeśli pan zechce.

— Tak.

— To prawda.

— Ja… ja…

— Proszę?

— Nie bardzo wiem, co powiedzieć.

— Boko-maru dobrze panu zrobi — zaproponowała Mona.

— Co?

— Proszę zdjąć buty — zakomenderowała. I sama z nieopisanym wdziękiem zdjęła sandały.

Jestem człowiekiem światowym i, jak sobie kiedyś podliczyłem miałem ponad pięćdziesiąt trzy kobiety. Widziałem kobiety rozbierające się na wszystkie możliwe sposoby. Widziałem, że tak powiem, wszelkie warianty podnoszenia kurtyny przed przystąpieniem do ostatniego aktu. A jednak tylko raz jęknąłem z wrażenia: kiedy Mona zdejmowała sandały.

Usiłowałem rozwiązać sznurowadła. Żaden nowożeniec nie mógłby popisać się gorzej. Zdjąłem jeden but, ale drugi zasupłałem beznadziejnie. Wreszcie zdarłem go bez rozwiązywania.

Potem zdjąłem skarpetki.

Mona siedziała już na podłodze z wyprostowanymi nogami, opierając się na swych toczonych ramionach, z odchyloną głową i przymkniętymi oczami.

Miałem przystąpić do mojego pierwszego… do mojego pierwszego… O, Boże…

Do mojego pierwszego boko-maru.

92. POETA OPIEWA SWOJE PIERWSZE BOKO-MARU

To nie są słowa Bokonona. To są moje słowa.

O słodkie przywidzenie, Niewidzialna mgło… Otom jest. Moja dusza, Tak bardzo stęskniona, Od tak dawna samotna, Czy zdarzy się, że drugą, bratnią duszę spotka?
Nazbyt długo Kluczyłem i błądziłem z dala Od miejsc, gdzie bratnie dusze Spotykać się mogą.
O wy, moje podeszwy! O ty, duszo moja! Spłyń w nie, Stęskniona duszo, A zaznasz pieszczoty. Mmmmm.

93. JAK OMAL NIE STRACIŁEM SWOJEJ MONY

— Czy teraz łatwiej ci ze mną rozmawiać? — spytała Mona.

— Tak jakbym cię znał od tysiąca lat — wyznałem. Czułem, że jestem bliski płaczu.

— Kocham cię, Mono.

— Kocham cię — powiedziała z prostotą.

— Jakim głupcem był Frank!

— Dlaczego?

— Dlatego, że cię oddał.

— On mnie nie kochał. Miał się ze mną ożenić wyłącznie na życzenie “Papy”. On kocha inną.

— Kogo?

— Kobietę, którą znał w Ilium.

Tą szczęśliwą wybranką musiała być żona Jacka, właściciela sklepu dla majsterkowiczów.

— Powiedział ci o tym?

— Dzisiaj, kiedy zwolnił mnie ze słowa, abym mogła wyjść za ciebie.

— Mona?

— Słucham?

— Czy… czy jest ktoś jeszcze w twoim życiu?

Była zaskoczona.

— Wielu — powiedziała wreszcie.

— Czy jest ktoś, kogo kochasz?

— Ja kocham wszystkich.

— Czy… tak samo jak mnie?

— Tak.

Robiła wrażenie, jakby nie zdawała sobie sprawy, że może sprawić mi ból.

Wstałem z podłogi, usiadłem na krześle i zacząłem wkładać skarpetki i buty.

— I pewnie robisz z innymi to, co przed chwilą robiłaś ze mną.

— Boko-maru?

— Tak, boko-maru.

— Oczywiście.

— Od dzisiaj masz tego z nikim innym nie robić — oświadczyłem.

Jej oczy napełniły się łzami. Była dumna ze swojej rozwiązłości i rozzłościła się na mnie, że próbuję wzbudzić w niej poczucie wstydu.

— Ja daję ludziom szczęście. Miłość jest dobra.

— Jako twój mąż chcę mieć całą twoją miłość dla siebie.

Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.

— Sin-wat! — zawołała.

— Co to jest?

— Sin-wat! Człowiek, który chce całą miłość dla siebie. To bardzo złe.

— W małżeństwie, jak sądzę, jest to rzecz bardzo dobra. Jedyna możliwa.

Mona nadal siedziała na podłodze, ja zaś, już w butach i skarpetkach, stałem. Czułem się bardzo wysoki, chociaż nie jestem bardzo wysoki, i bardzo silny, chociaż nie jestem bardzo silny. I z podziwem słuchałem swego własnego głosu. Brzmiały w nim nowe, metaliczne nuty.

Przemawiając nadal władczym tonem, zdałem sobie nagle sprawę z tego, co się ze mną dzieje. Zaczynałem już rządzić.

Powiedziałem Monie, że widziałem, jak wykonywała swego rodzaju pionowe boko-maru z pilotem na trybunie w dniu mojego przyjazdu.

— Masz z nim skończyć — powiedziałem. — Jak on się nazywa?

— Nie wiem — szepnęła spuszczając wzrok.

— A co z młodym Filipem Castle?

— Chodzi ci o boko-maru?

— O wszystko. Z tego, co wiem, znacie się od dziecka.

— Tak.

— Byliście oboje uczniami Bokonona?

— Tak.

Na myśl o tym znowu się rozpromieniła.

— Myślę, że bokomarzyliście wtedy po całych dniach?

— O, tak! — powiedziała radośnie.

— Jego też masz przestać widywać. Czy to jasne?

— Nie.

— Nie?

— Nie będę żoną sin-wata — powiedziała wstając. — Do widzenia.

— Jak to “do widzenia”? — spytałem załamany.

— Bokonon uczy, że to bardzo źle nie kochać wszystkich jednakowo. A co mówi twoja religia?

— Ja nie mam żadnej religii.

— A ja mam.

Przestałem rządzić.

— Widzę to — powiedziałem.

— Do widzenia, człowieku bez religii.

uszyła w kierunku schodów.

— Mona…

Zatrzymała się.

— Słucham?

— Czy mogę przyjąć twoją religię?

— Oczywiście.

— Chcę ją przyjąć.

— To dobrze. Kocham cię.

— I ja też cię kocham — westchnąłem.

94. NAJWYŻSZA GÓRA

I w ten sposób o świcie zaręczyłem się z najpiękniejszą kobietą świata. I zgodziłem się zostać następnym prezydentem San Lorenzo.

“Papa” jeszcze żył i Frank uważał, że w miarę możności powinienem otrzymać jego błogosławieństwo. Tak więc po wschodzie Borasisi, czyli słońca, Frank i ja wyruszyliśmy do zamku “Papy” jeepem, którego zażądaliśmy od żołnierzy strzegących następnego prezydenta.

Mona została w domu Franka. Pocałowałem ją świętym pocałunkiem i pozwoliłem jej zasnąć świętym snem.

Jechaliśmy z Frankiem przez góry, przez gaje dzikich drzew kawowych, mając po prawej ręce płomienny wschód słońca.