Po raz pierwszy stanęła przede mną w całym swoim wielorybim majestacie Góra McCabe’a, najwyższy szczyt wyspy. Był to budzący grozę garb, jakiś wieloryb z dziwną skałką na grzbiecie. W porównaniu do rozmiarów wieloryba skałka wyglądała jak odłamek harpuna i wydawała się tak nie związana z resztą góry, że spytałem Franka, czy to jakaś budowla.
Frank powiedział mi, że jest to formacja naturalna. Co więcej, oświadczył, że, o ile wie, noga człowieka nigdy nie stanęła na szczycie Góry McCabe’a.
— Nie wygląda na zbyt trudną do zdobycia — zauważyłem. Poza skałką na szczycie jej zbocza nie były trudniejsze do pokonania niż przeciętne schody. A i sama skałka, przynajmniej z tej odległości, zdawała się mieć sporo dogodnych szczelin i występów.
— Jest może święta czy coś takiego? — spytałem.
— Może kiedyś była. W każdym razie nie od czasu Bokonona.
— Więc dlaczego nikt tam nie wszedł?
— Widocznie nikt nie miał ochoty.
— Może ja tam wejdę.
— Proszę bardzo. Wolna droga.
Jechaliśmy w milczeniu.
— A czy w ogóle istnieje coś świętego dla bokononistów? — spytałem po chwili.
— O ile wiem, nawet Bóg nie jest dla nich świętością.
— Więc nie ma dla nich nic świętego?
— Tylko jedno.
Próbowałem zgadywać.
— Ocean? Słońce?
— Człowiek — powiedział Frank. — Nic poza tym. Po prostu człowiek.
95. WIDZĘ HAK
Wreszcie ujrzeliśmy zamek.
Był niski, czarny i okrutny.
Na murach tkwiły zabytkowe działa.
Blanki, machikuły i balustrady oblepione były lianami i ptasimi gniazdami.
Od północy mury zamku dochodziły do potwornej ściany skalnej, opadającej pionowo z wysokości sześciuset stóp prosto do ciepłego morza.
Na jego widok rodziło się pytanie, jakie zawsze rodzi się na widok takiej góry kamieni: jak słabi ludzie mogli ruszyć tak wielkie głazy? I jak wszystkie takie budowle, sama dawała odpowiedź: to ślepy strach przenosił te kamienne bryły.
Zamek został wzniesiony na rozkaz Tum-bumwy, cesarza San Lorenzo, zbiegłego niewolnika i pomyleńca. Powiadają, że Tum-bumwa znalazł jego wyobrażenie w dziecinnej książce z obrazkami.
Musiała to być makabryczna książeczka.
Tuż przed samą bramą droga wiodła pod prymitywnym rusztowaniem z dwóch słupów telegraficznych połączonych poprzeczną belką.
Z belki zwisał potężny żelazny hak. Była do niego przyczepiona tabliczka.
“Hak — głosił napis na tabliczce — zarezerwowany dla Bokonona we własnej osobie.”
Odwróciłem się, żeby jeszcze raz spojrzeć na hak, i widok tego zaostrzonego kawałka żelaza uświadomił mi, że mam naprawdę objąć rządy. Każę zwalić to rusztowanie!
I uspokoiłem sam siebie myślą, że będę władcą stanowczym, sprawiedliwym i łagodnym i doprowadzę swój lud do dobrobytu.
Fatamorgana.
Złudzenie!
96. DZWONEK, KSIĄŻKA I KURA W PUDLE NA KAPELUSZE
Nie udało nam się dotrzeć do “Papy” natychmiast. Opiekujący się nim lekarz, doktor Schlichter von Koenigswald, mruknął, że będziemy musieli poczekać z pół godziny.
Tak więc zostaliśmy z Frankiem w przedpokoju, za którym był apartament “Papy”. Był to pokój bez okien o powierzchni trzydziestu stóp kwadratowych, którego umeblowanie stanowiły surowe drewniane ławy i stolik do gry w karty. Na stoliku stał elektryczny wentylator. Na kamiennych ścianach nie było obrazów ani żadnych innych ozdób.
Jedynie co sześć stóp na wysokości siedmiu stóp od podłogi wmurowane były żelazne pierścienie. Spytałem Franka, czy pomieszczenie to nie było kiedyś salą tortur.
Frank powiedział, że tak i że właśnie stoję na klapie, przykrywającej właz do lochów.
Oprócz nas w poczekalni był jeszcze milczący wartownik oraz chrześcijański pastor, gotów udzielić “Papie” pociechy duchowej, gdyby zaszła tego potrzeba. Miał on ze sobą mosiężny dzwonek, pudło na kapelusze z wywierconymi otworami, Biblię i rzeźnicki nóż. Wszystko to leżało obok niego na krześle.
Pastor powiedział mi, że w pudle znajduje się żywa kura. Zachowywała się spokojnie, ponieważ, jak mi wyjaśnił, nakarmił ją środkami uspokajającymi.
Podobnie jak wszyscy mieszkańcy wyspy, którzy ukończyli dwadzieścia pięć lat, wyglądał co najmniej na sześćdziesiątkę. Przedstawił mi się jako doktor Vox Humana i wyjaśnił mi, że został tak nazwany na cześć piszczałki organowej, która spadła na jego matkę, kiedy w roku 1923 wysadzono w powietrze katedrę Świętego Wawrzyńca. Wyznał mi też bez skrępowania, że jego ojciec był nieznany.
Spytałem go, jakie wyznanie reprezentuje, i przyznałem się otwarcie, że kura i nóż rzeźnicki są pewną nowością, jeśli chodzi o moje wyobrażenia na temat chrześcijaństwa.
— Co do dzwonka nie mam żadnych zastrzeżeń — dodałem.
Pastor okazał się człowiekiem inteligentnym. Doktorat, który gotów był w każdej chwili pokazać, otrzymał na Uniwersytecie Biblijnym Półkuli Zachodniej w Little Rock, w stanie Arkansas. Trafił na ten uniwersytet, jak mi się zwierzył, przez ogłoszenie w “Młodym Mechaniku”. Powiedział mi też, że wziął sobie do serca dewizę swojej uczelni i stąd właśnie kura i nóż rzeźnicki. Dewizą uniwersytetu było:
“Nieście religię w lud!”
Pastor wyjaśnił mi, że musiał szukać własnej drogi do chrześcijaństwa, jako że katolicyzm i protestantyzm zostały na wyspie zakazane wraz z bokononizmem.
— Jeśli ma pyć chrześcijanin w tych farunkach, to musi wymyślić coś nofego — brzmiało to w dialekcie San Lorenzo.
— Jeśli mam być chrześcijaninem w tych warunkach, to muszę wymyślić coś nowego.
Z apartamentów “Papy” wyszedł doktor Schlichter von Koenigswald. Wygląd miał bardzo niemiecki i bardzo zmęczony.
— Możecie teraz wejść do “Papy” — powiedział.
— Postaramy się nie męczyć go — obiecał Frank.
— Myślę, że gdybyście go zamęczyli na śmierć — powiedział von Koenigswald — to byłby wam tylko wdzięczny.
97. ŚMIERDZĄCY CHRZEŚCIJANIN
“Papa” Monzano leżał wraz ze swoją okrutną chorobą w łożu, które było przerobione ze złoconej nadmuchiwanej łódki. Ster, linki, dulki — wszystko było pokryte złotem. Za łoże służyła mu szalupa ratunkowa z dawnego szkunera Bokonona “Pantofelek”, statku, który dawno temu przywiódł Bokonona i kaprala McCabe’a na San Lorenzo.
Pokój pomalowany był na biało, ale “Papa” tak płonął z bólu, że ściany wydawały się skąpane w jaskrawej czerwieni.
“Papa” leżał obnażony do pasa i jego lśniący od potu brzuch skręcany bólem drżał niczym żagiel w łopocie.
Na szyi miał łańcuch z wisiorkiem w kształcie łuski karabinowej. Sądziłem, że to jakiś amulet, ale myliłem się. Wisiorek zawierał kawałeczek lodu-9.
“Papa” prawie nie mógł mówić. Zęby mu szczękały, oddech był spazmatyczny.
Jego odrzucona do tyłu głowa spoczywała na rufie łódki.
W pobliżu łóżka stał ksylofon Mony. Widocznie poprzedniego wieczoru starała się złagodzić cierpienia “Papy” muzyką.
— Papa? — szepnął Frank.
— Do widzenia — syknął “Papa”. Jego niewidzące oczy wychodziły z orbit.
— Przyprowadziłem przyjaciela.
— Do widzenia.
— On zostanie prezydentem San Lorenzo, nadaje się na to stanowisko znacznie bardziej niż ja.