Był tam też komplet dzieł Bokonona.
I było podwójne łoże.
Zapaliłem świecę. Otworzyłem puszkę amerykańskiego rosołu z kury i wstawiłem ją do piecyka. Nalałem też dwa kieliszki rumu z Wysp Dziewiczych.
Mona usiadła na jednym łóżku, ja na drugim.
— Powiem ci teraz coś, co, jak przypuszczam, mężczyźni nieraz mówili kobietom — poinformowałem Monę. — Myślę jednak, że nigdy jeszcze słowa te nie były tak pełne znaczenia jak dzisiaj.
— Co to za słowa?
Rozłożyłem ręce.
— Nareszcie jesteśmy sami.
118. ŻELAZNA DZIEWICA I LOCH
Rozdział Szósty Księgi Bokonona poświęcony jest cierpieniu, a w szczególności torturom zadawanym ludziom przez ludzi. “Jeżeli mnie kiedyś nadzieją na hak — uprzedza Bokonon — możecie się po mnie spodziewać bardzo ludzkiego zachowania.”
Następnie Bokonon mówi o łamaniu kołem, hiszpańskim bucie, żelaznej dziewicy i wreszcie o lochu.
I tak też było w naszym lochu. Mieliśmy czas na rozmyślania. Między innymi przyszło mi do głowy, że cały komfort naszego więzienia nie zmienia podstawowego faktu — że byliśmy uwięzieni.
W czasie pierwszego dnia i pierwszej nocy spędzonej pod ziemią huragany bez przerwy potrząsały pokrywą włazu. Ciśnienie w naszej kryjówce ulegało gwałtownym zmianom, powodując zaleganie w uszach i zawroty głowy.
Co zaś do radia, to słychać w nim było tylko trzaski i zakłócenia atmosferyczne, i to było wszystko. Na całej skali ani jednego słowa, ani jednego sygnału Morse’a. Jeśli ludzie gdzieś jeszcze istnieli, to nie znajdowało to żadnego odbicia w eterze.
I nie znajduje do dzisiaj.
Moje przypuszczenia były następujące: huragany, roznoszące po świecie błękitnobiałą truciznę lodu-9, rozerwały na strzępy wszystko, co było na powierzchni. Ci, co przeżyli, wkrótce umrą z pragnienia, z głodu, z wściekłości albo z nudów.
Sięgnąłem więc do Księgi Bokonona. Nie znałem jej jeszcze dostatecznie i dlatego wierzyłem, że mogę w niej znaleźć pociechę duchową. Zlekceważyłem ostrzeżenie widniejące na stronie tytułowej:
“Nie bądź głupi! Natychmiast zamknij tę księgę! Nie znajdziesz w niej nic prócz fomy!”
Foma to, oczywiście, łgarstwa.
I czytałem dalej.
“Na początku Bóg stworzył Ziemię i oglądał ją z wyżyn swojej kosmicznej samotności.
I rzekł Pan: Ulepmy z gliny żywe stworzenia, aby glina mogła zobaczyć, co uczyniliśmy. I ulepił Bóg wszelkie zwierzęta, jakie żyją na Ziemi, a pośród nich i człowieka. Jedynie glina w postaci człowieka potrafiła mówić. Bóg pochylił się nisko, kiedy glina w postaci człowieka powstała, rozejrzała się dokoła i przemówiła. Człowiek zamrugał i grzecznie spytał: Jaki jest sens tego wszystkiego?
— Czy wszystko musi mieć jakiś sens? — spytał Bóg.
— Oczywiście — odpowiedział człowiek.
— W takim razie pozostawiam tobie znalezienie sensu tego wszystkiego — powiedział Bóg.
I odszedł.”
Pomyślałem sobie, że to bzdura.
“Oczywiście, jest to bzdura” — powiada Bokonon.
Wówczas zwróciłem się do mojej boskiej Mony, aby poszukać ukojenia w jej przepastnych tajemnicach.
Wpatrzony w nią przez szerokość naszego podwójnego łoża, wyobrażałem sobie, że w jej cudownych oczach dostrzegam odblask tajemnic wiecznej Ewy.
Pozwolę sobie pominąć nieciekawą scenę seksualną, jaka się następnie rozegrała. Wystarczy powiedzieć, że po jej zakończeniu oboje czuliśmy do siebie odrazę.
Ta dziewczyna zupełnie nie interesowała się tymi rzeczami. Kiedy nasza kotłowanina dobiegła końca, poczułem się tak, jakbym to ja wymyślił ten cudaczny, przebiegający wśród stękania i potu sposób produkowania nowych ludzi.
Zgrzytając zębami wróciłem na swoje łóżko z przeświadczeniem, że Mona nie ma pojęcia, po co ludzie to robią. Ona jednak powiedziała cicho:
— Czy nie sądzisz, że byłoby bardzo smutno mieć teraz małe dziecko?
— To prawda — zgodziłem się ponuro.
— Może nie wiesz, ale właśnie w ten sposób robi się małe dzieci.
119. MONA DZIĘKUJE
“Dzisiaj jestem bułgarskim ministrem oświaty — powiada Bokonon. — Jutro będę Piękną Heleną.” Sens jego słów jest jasny jak słońce: każde z nas musi być tym, kim jest. Dzięki Księdze Bokonona o tym głównie rozmyślałem tam, w lochach.
Bokonon zapraszał mnie, abym śpiewał wraz z nim:
Ułożyłem do tego melodię i gwizdałem ją sobie pod nosem, kręcąc pedałami roweru napędzającego wentylator, który zaopatrywał nas w powietrze, poczciwe stare powietrze.
— Człowiek wdycha tlen, a wydycha dwutlenek węgla! — zawołałem do Mony.
— Co?
— Nauka.
— A-a…
— Jedna z tajemnic życia. Przez długi czas ludzie sądzili, że zwierzęta wydychają to samo, co wdychają, i na odwrót.
— Nie wiedziałam.
— Teraz już wiesz.
— Dziękuję.
— Nie ma za co.
Kiedy powietrze znowu było czyste i świeże, zsiadłem z roweru i wspiąłem się po żelaznych szczeblach, żeby zobaczyć, jaka jest pogoda na górze. Robiłem to po kilka razy dziennie. Tego dnia, a był to nasz czwarty dzień w lochu, zobaczyłem przez wąską szczelinę uchylonej pokrywy, że pogoda zaczyna się jakby stabilizować.
Była to stabilizacja z rodzaju dziko ruchliwych, gdyż trąby powietrzne szalały nadal, tak jak szaleją do dzisiaj. Ich żarłoczne paszcze nie zagrażały już jednak ziemi, ale wycofały się dyskretnie na wysokość może pół mili. I tak przestrzegały tej wysokości, jakby San Lorenzo przykryte było kopułą z pancernego szkła.
Odczekaliśmy jeszcze trzy dni, aby się upewnić, że huragany stały się rzeczywiście tak powściągliwe, jak się wydawało. Potem napełniliśmy manierki wodą z naszego zbiornika i wyszliśmy.
Powietrze było suche, gorące i śmiertelnie nieruchome.
Słyszałem, jak ktoś kiedyś dowodził, że w klimacie umiarkowanym powinno się rozróżniać nie cztery, a sześć pór roku: lato, jesień, zamknięcie, zima, otwarcie i wiosna. Przypomniałem to sobie, kiedy wyszedłszy z lochu patrzyłem, nasłuchiwałem i wąchałem.
Nie było żadnego zapachu. Żadnego ruchu. Każdemu mojemu krokowi towarzyszył skrzyp błękitnobiałego szronu. Każde skrzypnięcie rozlegało się donośnym echem. Czas zamykania mieliśmy za sobą. Ziemia była zamknięta na dobre.
Teraz już zawsze będzie zima.
Pomogłem mojej Monie wyjść z lochu. Ostrzegłem ją, aby nie dotykała rękami błękitnobiałego szronu i aby ręce trzymała z daleka od ust.
— Nigdy jeszcze nie było tak łatwo o śmierć — powiedziałem jej. — Wystarczy dotknąć dłonią ziemi, a później ust, i człowiek jest gotowy.
Mona potrząsnęła głową i westchnęła.
— Bardzo niedobra matka.
— Proszę?
— Mówię, że Matka Ziemia przestała już być dla nas dobrą matką.
— Hop, hop! — nawoływałem wśród ruin pałacu. Potworne wichury wyżłobiły wąwozy w tej wielkiej kupie gruzów. Prowadziliśmy z Moną poszukiwania wśród ruin bez przekonania, gdyż nigdzie nie było najmniejszego śladu życia, choćby jednego wścibskiego, wiecznie węszącego szczura.