123. MYSZY I LUDZIE
Było to dziwne sześć miesięcy — sześć miesięcy, w czasie których napisałem tę książkę. Hazel miała rację, nazywając naszą małą społeczność rodziną szwajcarskich Robinsonów, gdyż podobnie jak oni przeżyliśmy burzę, zostaliśmy osamotnieni, a potem życie płynęło nam jak po miodzie. Miało to w sobie coś z uroków świata Walta Disaeya.
Nie przetrwała ani jedna roślina, ani jedno zwierzę, to prawda. Ale lód-9 zakonserwował świnie, krowy, młode sarenki, ptaki i jagody do czasu, aż zechcemy odgrzać je i ugotować. Ponadto w ruinach Bolivaru znajdowała się wyżerka w postaci ton konserw, a my byliśmy, jak się zdaje, jedynymi ludźmi na San Lorenzo.
Z jedzeniem nie było żadnych problemów, podobnie jak z odzieżą i mieszkaniami, gdyż zapanowała raz na zawsze pogoda sucha, bezwietrzna i upalna. Również nasze zdrowie było w znakomitym stanie. Wyglądało na to, że wszystkie bakterie wymarły albo zapadły w sen.
Tak dalece przystosowaliśmy się do nowej sytuacji, że nikt nie wyraził zdziwienia ani nie zaprotestował, kiedy Hazel powiedziała:
— Przynajmniej to dobre, że nie ma komarów.
Siedziała na trójnogu pośrodku polanki wyznaczającej miejsce, gdzie kiedyś stała willa Franka. Zszywała pasy czerwonego, granatowego i białego materiału. Niczym Betsy Ross szyła amerykańską flagę. Nikt nie był na tyle nietaktowny, aby jej wypomnieć, że czerwony jest właściwie brzoskwiniowy, granatowy jest prawie seledynowy, zaś pięćdziesiąt wyciętych przez nią gwiazdek to sześcioramienne gwiazdy Dawida, a nie pięcioramienne gwiazdy amerykańskie.
Jej mąż, który zawsze był dobrym kucharzem, siedział przy ognisku i dusił w żelaznym garnku potrawkę. Był teraz naszym kucharzem. Bardzo lubił gotować.
— Wygląda apetycznie, pachnie apetycznie — zauważyłem. Crosby zmrużył oko.
— Nie strzelać do kucharza. Robi wszystko, co może.
Nasza pogodna rozmowa odbywała się na tle dokuczliwego dat-dat i dit-dit skonstruowanej przez Franka automatycznej krótkofalówki. Nadawała ona dzień i noc sygnał SOS.
— Ratujcie nasze dusze — nuciła Hazel do taktu. — Ratujcie nasze dusze.
— Jak idzie pisanie? — spytała mnie po chwili.
— Doskonale, mamo, doskonale.
— Kiedy dasz nam to poczytać?
— Jak będzie gotowe, mamo, jak będzie gotowe.
— Wielu słynnych pisarzy pochodziło z Indiany.
— Wiem.
— Twoje nazwisko znajdzie się na długiej liście — uśmiechnęła się z nadzieją. — Czy to będzie książka do śmiechu?
— Mam nadzieję, mamo.
— Wiesz, że lubię się pośmiać.
— Wiem, mamo.
— Każdy człowiek ma jakąś specjalność, coś, co daje i z siebie innym. Ty piszesz książki, które nas rozśmieszają, Frank zajmuje się nauką, mały Newt maluje dla nas wszystkich, ja szyję, a Lowie gotuje.
— Dużo rąk zmienia ciężką pracę w lekką, powiada stare chińskie przysłowie.
— Ci Chińczycy nie byli tacy głupi.
— Zachowajmy ich w naszej pamięci.
— Żałuję teraz, że tak mało się nimi interesowałam.
— To nie była taka łatwa sprawa, nawet w idealnych warunkach.
— Żałuję, że w ogóle tak mało się uczyłam.
— Wszyscy czegoś żałujemy, mamo.
— Nie czas żałować róż…
— Jak powiada poeta: “Najmędrsze plany myszy, ludzi krzyżuje los, i nie zostaje nic po trudzie prócz żalu, trosk.”
— Jak pięknie i jak prawdziwie!
124. MRÓWCZA FARMA FRANKA
Widok Hazel kończącej szycie sztandaru nie napawał mnie entuzjazmem, gdyż zostałem wplątany w jej szaleńcze plany co do tej flagi. Hazel wbiła sobie do głowy, że zgodziłem się zatknąć tę głupią rzecz na szczycie Góry McCabe’a.
— Gdybyśmy z Lowem byli młodsi, sami byśmy to zrobili. Teraz możemy już tylko wręczyć ci ten sztandar i być myślą z tobą.
— Zastanawiam się, czy to jest rzeczywiście najodpowiedniejsze miejsce na sztandar?
— A czy jest jakieś lepsze?
— Muszę pomyśleć — powiedziałem i zszedłem do jaskini, żeby zobaczyć, co robi Frank.
Nie wymyślił nic nowego. Obserwował zbudowaną przez siebie mrówczą farmę. Frank znalazł trochę mrówek, które przetrwały w trójwymiarowym świecie ruin Bolivaru, i zredukował ich świat do dwóch wymiarów, robiąc coś na kształt kanapki z ziemi i mrówek pomiędzy dwiema szybkami. Mrówki nie mogły zrobić żadnego ruchu, który ukryłby się przed wzrokiem Franka i jego komentarzem. Eksperyment dał odpowiedź na pytanie, jak mrówki mogą żyć w świecie pozbawionym wody. O ile wiem, były one jedynymi owadami, jakie przeżyły, a robiły to tworząc ze swoich ciał zbite kule wokół okruchów lodu-9. Wprawdzie połowa z nich ginęła, ale na skutek wytworzonego ciepła uzyskiwały kroplę wody. Woda nadawała się do picia. Ciała tych, które zginęły, nadawały się do jedzenia.
— Jedzmy, pijmy i radujmy się, albowiem jutro umrzemy — powiedziałem do Franka i jego maleńkich kanibali.
Jego reakcja była zawsze taka sama. Opryskliwym tonem robił wykład na temat tego, czego ludzie mogą się nauczyć od mrówek.
Moje odpowiedzi również były zgodne z niepisanym rytuałem.
— Przyroda to naprawdę cudowna rzecz. Cudowna.
— Czy wie pan, dlaczego mrówki mają takie osiągnięcia? — pytał po raz tysięczny. — Dzięki kooperacji.
— Cholernie ładne słowo — kooperacja.
— Kto je nauczył, jak uzyskiwać wodę?
— A kto mnie nauczył, jak uzyskiwać wodę?
— To nie jest żadna odpowiedź i sam pan o tym dobrze wie.
— A to przepraszam.
— Był czas, kiedy przyjmowałem takie głupie odpowiedzi za dobrą monetę. Teraz mi się to nie zdarza.
— Nowy etap.
— Zrozumiałem wiele rzeczy.
— Świat poniósł pewne koszty w związku z pańską edukacją.
Mogłem sobie pozwalać na takie uwagi pod jego adresem, mając całkowitą pewność, że do niego nie dotrą.
— Kiedyś łatwo mnie było zagadać, bo brakowało mi pewności siebie.
— Niejakie zmniejszenie liczby ludności na świecie niewątpliwie musiało panu poważnie uprościć sytuację osobistą — wtrąciłem. I znowu był to groch o ścianę.
— Proszę mi powiedzieć, kto nauczył te mrówki, jak uzyskiwać wodę — przypierał mnie do muru Frank.
Kilkakrotnie proponowałem mu najprostsze rozwiązanie — że to Pan Bóg. I nauczony gorzkim doświadczeniem wiedziałem, że Frank ani nie odrzuci, ani nie przyjmie tej teorii. Po prostu będzie się coraz bardziej zacietrzewiał, powtarzając w kółko swoje pytanie.
Pozostawiłem Franka samemu sobie, zgodnie z radą zawartą w Księdze Bokonona. “Trzymajcie się z dala od człowieka, który pracował w pocie czoła nad rozwiązaniem jakiejś zagadki, rozwiązał ją i stwierdził, że nie jest mądrzejszy niż przedtem — powiada Bokonon. — Przepełnia go bowiem mordercza pogarda do ludzi, którzy są równie głupi jak on, ale nie doszli do swojej głupoty równie ciężką pracą.”
Wyszedłem poszukać małego Newta, naszego malarza.
125. TASMAŃCZYCY
Znalazłem małego Newta zajętego malowaniem rozbebeszonego pejzażu o ćwierć mili od jaskini. Poprosił mnie, żebym pojechał z nim do miasta na poszukiwanie farb. Sam nie mógł prowadzić, gdyż nie sięgał nogami do pedałów.
Pojechaliśmy więc i po drodze spytałem go, czy odczuwa popęd seksualny. Ja sam poskarżyłem się na zupełny zastój w tych rzeczach: żadnych snów, niczego.