— Kiedyś śniłem o olbrzymkach wzrostu dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu stóp — powiedział Newt. — Ale teraz? Teraz nie potrafię sobie nawet przypomnieć, jak wyglądała moja liliputka.
Opowiedziałem historię, jaką kiedyś czytałem na temat krajowców z Tasmanii. Kiedy ci chodzący zawsze nago krajowcy zostali odkryci przez białych w siedemnastym wieku, nie mieli pojęcia o rolnictwie, hodowli zwierząt, architekturze, a może nawet o uzyskiwaniu ognia. Swoją niewiedzą wywoływali taką pogardę w białych, że pierwsi osadnicy, którzy byli angielskimi zesłańcami, polowali na nich dla sportu. Życie krajowców tak dalece straciło wszelki urok, że przestali się rozmnażać.
Wysunąłem hipotezę, że pozbawiła nas męskości podobnie beznadziejna sytuacja.
— Myślę, że cała ta zabawa w łóżku miała więcej wspólnego z przedłużaniem gatunku, niż ktokolwiek z nas przypuszczał — zauważył Newt inteligentnie.
— Oczywiście, gdyby znajdowała się wśród nas kobieta w odpowiednim wieku, sytuacja mogłaby ulec radykalnej zmianie. Biedna poczciwa Hazel przekroczyła już wiek, w którym mogłaby urodzić choćby debila.
Okazało się, że Newt ma rozległe wiadomości na temat debilów. Chodził kiedyś do szkoły specjalnej dla dzieci niedorozwiniętych i wśród jego kolegów było wielu debilów.
— Najlepiej z całej klasy pisała taka debilka Myrna. Mam na myśli, oczywiście, charakter pisma, a nie to, co pisała. Boże, przypomniałem sobie o niej po raz pierwszy od wielu lat.
— Czy to była dobra szkoła?
— Pamiętam tylko ulubione słowa naszego dyrektora. Stale beształ nas przez głośniki za jakieś psoty i zawsze zaczynał tymi samymi słowami: “Jestem chory i robi mi się niedobrze…”
— Te słowa zupełnie trafnie oddają to, co ja teraz czuję.
— Może tak właśnie powinien się pan czuć.
— Mówi pan jak bokononista.
— Dlaczego nie? Z tego, co wiem, bokononizm jest jedyną religią, która ma coś do powiedzenia na temat liliputów.
W przerwach między pisaniem swojej książki spędzałem wiele czasu nad Księgą Bokonona, ale nie zauważyłem niczego o liliputach. Byłem wdzięczny Newtowi, że zwrócił na to moją uwagę, gdyż, jak się okazało, kuplet o karzełkach znakomicie wyrażał okrutny paradoks myśli Bokonona, przemożną potrzebę zakłamywania rzeczywistości i absolutną niemożność kłamstwa.
Karzeł — popatrz, jak on stąpa, jak spogląda, jak się puszy!
Widać wie, że każda wielkość jest wielkością duszy.
126. WIĘC GRAJCIE, FLETY, BEZGŁOŚNE PIOSENKI
— Cóż za przygnębiająca religia! — zawołałem i skierowałem naszą rozmowę na temat utopii, czyli tego, co mogłoby być, co powinno być, co może jeszcze będzie, jeśli przyjdzie odwilż.
Ale Bokonon dotarł i tutaj, pisząc cały rozdział na temat utopii. Rozdział Siódmy, zatytułowany Państwo Bokonona. Znajdujemy w nim następujące potworne aforyzmy:
“Ci, którzy posiadają akcje domów towarowych, władają światem.
Zacznijmy nasze Państwo od zorganizowania sieci domów towarowych, sieci sklepów spożywczych, sieci komór gazowych i ustalenia, co będzie naszym sportem narodowym. Potem możemy przystąpić do pisania konstytucji.”
Powiedziałem, że Bokonon jest starym murzyńskim skurwielem, i znowu zmieniłem temat. Mówiłem o znaczeniu bohaterskich czynów jednostek. Jako przykład dawałem w pierwszym rzędzie śmierć, jaką wybrali Julian Castle i jego syn. Podczas szalejącego huraganu wyruszyli oni pieszo do Domu Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli, aby zanieść chorym całą nadzieję i miłosierdzie, jakie im jeszcze pozostały. Dostrzegłem również znamię wielkości w śmierci biednej Angeli. Znalazła w ruinach Bolivaru klarnet i natychmiast zagrała, nie troszcząc się o to, czy ustnik nie jest zanieczyszczony lodem-9.
— “Więc grajcie, flety, bezgłośne piosenki…” — szepnąłem ze wzruszeniem.
— Może i pan znajdzie jakiś gustowny sposób odejścia z tego świata — powiedział Newt.
Była to bardzo bokononistyczna uwaga.
Zdradziłem się przed Newtem ze swojego marzenia, aby zdobyć Górę McCabe’a i zatknąć na szczycie jakiś wspaniały symbol. Wypuściłem na moment kierownicę, żeby zademonstrować mu puste ręce, brak jakiegokolwiek symbolu.
— Ale cóż, u diabła, może być odpowiednim symbolem?
Znowu oparłem dłonie na kierownicy.
— Oto nastąpił koniec świata; oto jestem jednym z ostatnich ludzi, a tam wznosi się najwyższa góra w okolicy. Teraz już wiem, co było zadaniem mojego karassu. Mój karass trudził się dniami i nocami przez co najmniej pół miliona lat po to, aby zaprowadzić mnie na ten szczyt.
Pokręciłem głową, bliski płaczu.
— Ale cóż, u Boga Ojca, mam trzymać w ręku?
Zadając to pytanie wyglądałem przez okna niewidzącymi oczami i przejechałem chyba przeszło milę, zanim zdałem sobie sprawę, że zajrzałem w oczy starego Murzyna, żywego czarnego człowieka siedzącego na skraju drogi.
Wówczas zwolniłem. Potem zatrzymałem auto. Zasłoniłem oczy rękami.
— Co się stało? — zapytał Newt.
— Widziałem przed chwilą Bokonona.
127. KONIEC
Siedział na kamieniu. Był boso. Jego stopy pokrywał nalot lodu-9. Jedynym jego strojem była biała kapa na łóżko z niebieskim haftem. Na kapie wyhaftowany był napis: “Casa Mona”. Nie zwrócił uwagi na nasze przybycie. W dłoniach miał papier i ołówek.
— Czy pan jest Bokononem?
— Tak. Słucham.
— Czy mogę spytać, o czym pan myśli?
— Zastanawiam się, młody człowieku, nad ostatnim zdaniem Księgi Bokonona. Nadszedł bowiem czas ostatniego zdania.
— Czy coś pan już wymyślił?
Bokonon wzruszył ramionami i podał mi kartkę papieru.
Oto, co na niej przeczytałem:
“Gdybym był młodszy, napisałbym historię ludzkiej głupoty; potem wszedłbym na szczyt Góry McCabe’a i położył się na wznak z moją historią pod głową; potem podniósłbym z ziemi szczyptę błękitnobiałej trucizny, która zamienia ludzi w posągi, i zmieniłbym się w posąg człowieka, który leży na plecach i z upiornym uśmiechem gra na nosie sami wiecie komu.”