Doktor Breed był zaskoczony, a potem poczuł się bardzo urażony. Odsunął się ode mnie i burknął:
— Zdaje się, że pan nie przepada za uczonymi.
— Tego bym nie powiedział.
— Odnoszę wrażenie, że swoimi pytaniami chce mnie pan zmusić do przyznania, iż wszyscy uczeni są tępymi kretynami bez serca i sumienia, obojętnymi na los reszty ludzkości, albo że w ogóle nie zasługują na miano ludzi.
— Używa pan dość mocnych sformułowań.
— Obawiam się, że w pańskiej książce znajdą się co najmniej równie mocne. Sądziłem, że interesuje pana prawdziwa, obiektywna biografia Feliksa Hoenikkera — trudno o bardziej odpowiedzialne zadanie dla młodego pisarza w naszych czasach. Ale nie, pan przychodzi tu naszpikowany przesądami na temat zwariowanych uczonych. Gdzie się pan nałykał takich mądrości? W komiksach?
— Od syna doktora Hoenikkera, żeby wymienić choć jedno źródło.
— Od którego syna?
— Od Newtona. — Miałem przy sobie list małego Newta i pokazałem go doktorowi. — Nawiasem mówiąc, jakiego wzrostu jest Newton?
— Mniej więcej jak stojak na parasole — odpowiedział doktor Breed, czytając list ze zmarszczonym czołem.
— Czy pozostała dwójka dzieci jest normalna?
— Oczywiście. Muszę pana rozczarować, ale uczeni mają takie same dzieci, jak wszyscy inni ludzie.
Zrobiłem, co mogłem, by ułagodzić doktora Breeda i przekonać go, że chodzi mi rzeczywiście o obiektywny portret doktora Hoenikkera.
— Przyszedłem tutaj wyłącznie w tym celu, aby zanotować słowo w słowo to, co mi pan powie na temat doktora Hoenikkera. List Newta stanowił tylko początek i to, czego dowiem się od pana, pomoże mi uzyskać pełniejszy obraz.
— Mam powyżej uszu ludzi, którzy nie rozumieją, kim jest uczony i na czym polega praca naukowa.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby to wyjaśnić.
— Większość ludzi w tym kraju nie rozumie nawet, co to są badania podstawowe.
— Będę bardzo wdzięczny, jeśli zechce mi pan to wyjaśnić.
— Nie jest to poszukiwanie lepszych filtrów do papierosów, delikatniejszego papieru toaletowego albo trwalszej farby olejnej, uchowaj nas Boże. Wszyscy rozprawiają o badaniach naukowych, ale na dobrą sprawę nikt ich w tym kraju nie prowadzi. Jesteśmy jedną z niewielu firm, które rzeczywiście łożą na badania podstawowe. Kiedy większość innych firm chwali się swoimi badaniami, należy pod tym rozumieć jedynie najemnych techników w białych kitlach, którzy posługują się książką kucharską i pracują nad ulepszeniem wycieraczki do szyb dla nowego modelu oldsmobila.
— A u was?
— Tutaj i w przerażająco niewielu ośrodkach w tym kraju płaci się ludziom za to, i tylko za to, żeby rozwijali naszą wiedzę o świecie.
— Pięknie to świadczy o hojności General Forge and Foundry.
— Hojność nie ma z tym nic wspólnego. Wiedza jest najbardziej wartościowym towarem na świecie. Każde nowe odkrycie czyni nas bogatszymi.
Gdybym był już wtedy bokononistą, zawyłbym słysząc coś takiego.
19. KONIEC Z BŁOTEM
— Czy mam rozumieć — spytałem doktora Breeda — że w tym laboratorium nie mówi się ludziom, czym mają się zajmować? Że nawet im się nie podsuwa tematów?
— Cały czas proponuje im się różne rzeczy, ale przedstawiciele czystej nauki nie biorą pod uwagę niczyich sugestii. Oni mają głowy nabite własnymi projektami i to jest właśnie to, o co nam chodzi.
— Czy ktoś próbował podsuwać jakieś tematy doktorowi Hoenikkerowi?
— Oczywiście. Zwłaszcza admirałowie i generałowie. Uważali go za coś w rodzaju czarnoksiężnika, który może jednym skinieniem różdżki uczynić Amerykę niezwyciężoną. Przychodzili tu z najróżniejszymi zwariowanymi projektami — zresztą, przychodzą nadal. Jedyna wada tych projektów polega na tym, że przy obecnym stanie wiedzy nie można ich zrealizować. Od uczonych w rodzaju doktora Hoenikkera żąda się, aby usunęli tę drobną niedogodność. Pamiętam, na krótko przed śmiercią Feliksa jakiś generał piechoty morskiej zamęczał go, żeby zrobił coś z błotem.
— Z błotem?
— Żołnierze piechoty morskiej po prawie dwustu pięćdziesięciu latach tarzania się w błocie mieli go dosyć — powiedział doktor Breed. — Generał w ich imieniu wyrażał przekonanie, że wobec ogólnego postępu hańbą jest, aby musieli nadal walczyć unurzani w błocie.
— O co chodziło temu generałowi?
— O likwidację błota. Żeby nie było błota.
— Sądzę — zacząłem teoretyzować — że dałoby się to zrobić przy pomocy ogromnych ilości jakichś środków chemicznych albo specjalnych maszyn…
— Generałowi chodziło o małą pigułkę albo o małą maszynkę. Żołnierze mieli dosyć nie tylko błota, mieli też dosyć dźwigania kłopotliwego sprzętu. Chcieli dla odmiany czegoś małego.
— I co na to doktor Hoenikker?
— Feliks żartem wysunął hipotezę, a wszystkie jego hipotezy miały charakter żartobliwy, że może istnieć substancja, której jedno ziarenko, nawet mikroskopijnie małe, wystarczy, aby niezmierzone przestrzenie bagien, błot, torfowisk, sadzawek i lotnych piasków stały się twarde jak to biurko.
Tu doktor Breed uderzył pokrytą starczymi plamami pięścią w biurko. Był to stalowy mebel koloru morskiej wody z blatem w kształcie nerki.
— Jeden żołnierz mógłby unieść wystarczającą ilość tej substancji, aby uwolnić całą pancerną dywizję, która ugrzęzła w bagnach. Zgodnie z tym, co twierdził Feliks, jeden żołnierz mógłby przenieść wystarczającą ilość tej substancji pod paznokciem małego palca.
— Przecież to niemożliwe.
— To pan tak uważa i ja, prawie wszyscy tak uważają. Dla Feliksa, z jego żartobliwym podejściem do zagadnień, było to zupełnie możliwe. Niezwykłość Feliksa — i mam nadzieję, że umieści pan to w swojej książce — polegała na tym, że zawsze podchodził do starych łamigłówek tak, jakby zetknął się z nimi po raz pierwszy.
— Czuję się teraz jak panna Pefko i te wszystkie dziewczęta z “żeńskiego klasztoru” — powiedziałem. — Doktor Hoenikker nigdy nie potrafiłby mi wytłumaczyć, jakim cudem coś, co mieści się pod paznokciem, może przekształcić bagno w twardy grunt.
— Mówiłem już panu, że Feliks miał niezwykły dar tłumaczenia…
— Mimo to…
— Potrafił wyjaśnić to mnie — powiedział doktor Breed — i jestem pewien, że ja z kolei potrafię wyjaśnić to panu. Zadanie polega na tym, żeby wyciągnąć piechotę morską z błota, tak?
— Tak.
— Dobrze — powiedział doktor Breed. — Niech pan słucha uważnie. Zaczynam.
20. LÓD-9
— Pewne ciecze — zaczął doktor Breed — mogą krystalizować, czyli zamarzać, na różne sposoby. Znaczy to, że ich cząsteczki mogą w różny sposób łączyć się w uporządkowane, sztywne struktury.
Stary człowiek o dłoniach pokrytych plamami mówił o tym, jak można na różne sposoby układać kule armatnie na dziedzińcu zamkowym lub pomarańcze w skrzynkach.
— Podobnie dzieje się z cząsteczkami w kryształach i dwa różne kryształy tej samej substancji mogą wykazywać zupełnie odmienne właściwości fizyczne.