Выбрать главу

24. CO TO JEST WAMPETER

Muszę tu wyjaśnić, co bokononiści rozumieją pod pojęciem wampetera.

Wampeter jest osią karassu. Nie ma karassu bez wampetera, tak jak nie ma koła bez osi, powiada Bokonon.

Wampeterem może być wszystko: drzewo, kamień, zwierzę, idea, książka, melodia, święty Graal. Cokolwiek jest wampeterem, członkowie karassu krążą wokół niego w majestatycznym chaosie mgławicy spiralnej. Orbity członków karassu wokół tego wspólnego środka są oczywiście orbitami duchowymi. Krążą po nich dusze, a nie ciała. Jak w piosence Bokonona:

W kółko, w kółko, nieustannie w kółko się kręcimy, Nasze stopy są z ołowiu, nasze skrzydła z cyny…

Wampetery przychodzą i odchodzą, powiada Bokonon.

Każdy karass ma zawsze dwa wampetery — jeden, którego znaczenie wzrasta, i drugi, którego znaczenie maleje.

Jestem prawie pewien, że w czasie, kiedy rozmawiałem w Ilium z doktorem Breedem, wampeterem, który zaczynał dominować w moim karassie, była krystaliczna forma wody, błękitnobiały klejnot, ziarno zagłady zwane lodem-9.

Podczas gdy rozmawiałem w Ilium z doktorem Breedem, Angela, Frank i Newton Hoeinikkerowie posiadali drobiny lodu-9, odpryski oryginalnej bryłki, uzyskanej przez ich ojca, gałązki, można powiedzieć, wyrosłe z macierzystego pnia.

Jestem przekonany, że losy tych trzech bryłek stały się sprężyną wszelkiego dalszego działania mojego karassu.

25. CO BYŁO NAJWAŻNIEJSZE DLA DOKTORA HOENIKKERA

Tyle jak na razie o wampeterze mojego karassu.

Po niefortunnym wywiadzie z doktorem Breedem w Laboratorium Badawczym Towarzystwa General Forge and Foundry, zostałem przekazany w ręce panny Faust. Miała odprowadzić mnie do wyjścia, udało mi się jednak namówić ją, aby pokazała mi pracownię świętej pamięci Feliksa Hoenikkera.

Po drodze spytałem, czy dobrze znała doktora Hoenikkera. Otrzymałem szczerą i interesującą odpowiedź, a na dodatek jeszcze i porozumiewawczy uśmiech.

— Nie sądzę, aby doktor Hoenikker należał do ludzi, których można znać bliżej. Mówiąc o tym, że kogoś znamy lepiej albo gorzej, mamy zwykle na myśli jakieś tajemnice, którymi ten ktoś podzielił się z nami albo nie. Mamy na myśli sprawy intymne, związane z życiem rodzinnym i uczuciowym — powiedziała ta miła starsza dania. — W życiu doktora Hoenikkera wszystko to istniało, tak jak w życiu każdego z nas, ale dla niego nigdy nie były to rzeczy najważniejsze.

— A co było dla niego najważniejsze?

— Doktor Breed powtarza, że dla doktora Hoenikkera najważniejsza była prawda.

— Zdaje się, że pani nie bardzo się z tym zgadza.

— Nie wiem, czy się z tym zgadzam, czy nie. Po prostu nie mogę zrozumieć, jak sama tylko prawda może komuś wystarczać.

Panna Faust była osobą dojrzałą do przyjęcia bokononizmu.

26. CO TO JEST BÓG

— Czy rozmawiała pani kiedyś z doktorem Hoenikkerem?

— Oczywiście. Rozmawiałam z nim bardzo często.

— Czy zapamiętała pani którąś z tych rozmów?

— Pamiętam, jak kiedyś chciał iść o zakład, że nie potrafię powiedzieć niczego, co byłoby absolutną prawdą. Powiedziałam wtedy: “Bóg jest miłością.”

— I co on na to?

— Spytał: “Co to jest Bóg? Co to jest miłość?”

— No tak.

— Ale Bóg naprawdę jest miłością — powiedziała panna Faust — niezależnie od tego, co sadził na ten temat doktor Hoenikker.

27. PRZYBYSZ Z MARSA

Pracownia doktora Hoenikkera mieściła się na najwyższym, szóstym piętrze budynku. W drzwiach wisiał purpurowy sznur, zaś mosiężna tabliczka na ścianie wyjaśniała, dlaczego pokój ten został zamieniony w sanktuarium:

W tym pokoju doktor Feliks Hoenikker, laureat nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, spędził ostatnie dwadzieścia osiem lat swego życia. Był zawsze w awangardzie współczesnej nauki. Trudno przecenić wpływ, jaki ten człowiek wywarł na losy świata.

Panna Faust zaproponowała, że zdejmie purpurowy sznur, abym mógł wejść do środka i nawiązać bliższy kontakt z duchami krążącymi po pracowni.

Zgodziłem się skwapliwie.

— Wszystko pozostawiono tu jak za jego życia — powiedziała panna Faust — tyle że wtedy na stołach leżały gumki od recept.

— Gumki?

— Nie mam pojęcia, do czego były mu potrzebne. Nie mam zresztą pojęcia, do czego służy wszystko, co tu jest.

Hoenikker pozostawił w pracowni niezły bałagan. Moją uwagę zwróciła natychmiast duża ilość różnych tanich zabawek. Był tu papierowy latawiec ze złamaną listewką, bąk ze sznurkiem, gotów w każdej chwili zakręcić się i utrzymywać równowagę. Był też drugi bąk, nakręcany. Był aparat do puszczania baniek mydlanych i akwarium z zamkiem i dwoma żółwiami.

— Doktor lubił odwiedzać sklepy z tanimi zabawkami — wyjaśniła panna Faust.

— Właśnie widzę.

— Niektóre z jego najsłynniejszych eksperymentów zostały przeprowadzone przy pomocy sprzętu, który kosztował mniej niż dolara.

— Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka.

W pracowni było też oczywiście wiele tradycyjnego sprzętu laboratoryjnego, ale wydawał się on szary i bezbarwny w porównaniu z tanimi, wesołymi zabawkami.

Biurko doktora Hoenikkera było zawalone korespondencją.

— Nie pamiętam, żeby kiedyś odpowiedział na list — powiedziała w zamyśleniu panna Faust. — Ludzie, którzy chcieli otrzymać odpowiedź, musieli telefonować albo przychodzić osobiście.

Na biurku stała fotografia w ramce. Była odwrócona tyłem do mnie i spróbowałem odgadnąć, kogo przedstawia.

— Żona?

— Nie.

— Któreś z dzieci?

— Nie.

— On sam?

— Nie.

Musiałem spojrzeć. Była to fotografia skromnego pomnika przed budynkiem rady miejskiej w jakimś małym miasteczku. Pomnik miał wmurowaną tablicę z nazwiskami mieszkańców miasteczka, którzy polegli w różnych wojnach, sądziłem więc, że fotografię zrobiono dla tej tablicy. Można było odczytać na niej nazwiska i spodziewałem się, że znajdę wśród nich nazwisko Hoenikker, ale nie znalazłem.

— To było jedno z jego hobby — powiedziała panna Faust.

— Co takiego?

— Fotografowanie różnych sposobów ustawiania kul armatnich w piramidę. Widocznie tutaj są ułożone w jakiś niezwykły sposób.

— Rozumiem.

— On sam był niezwykłym człowiekiem.

— Zgadzam się z panią.

— Może za milion lat wszyscy ludzie będą tak inteligentni i będą patrzeć na świat w ten sposób co on. Ale od przeciętnych współczesnych ludzi różnił się tak, jakby był przybyszem z Marsa.

— A może on rzeczywiście był Marsjaninem?

— Byłoby to najprostsze wyjaśnienie dziwnego zachowania się trojga jego dzieci.

28. MAJONEZ

Kiedy czekaliśmy na windę, żeby zjechać na dół, panna Faust wyraziła nadzieję, że nie będzie to winda numer pięć. Zanim zdążyłem dowiedzieć się, o co chodzi, winda numer pięć przyjechała.

Obsługiwał ją mały, stary Murzyn nazwiskiem Lyman Bnders Knowles. Knowles był niewątpliwie wariatem, i to agresywnym. Kiedy uważał, że udało mu się powiedzieć coś dowcipnego, poklepywał się po tyłku i skrzeczał: “Tak, tak!”