– Jedno i drugie – mruknęłam spod sufitu.
– I to, i to – powiedziała równocześnie Alicja, nareszcie zainteresowana. – Barwiący. Ty – zwróciła się do mnie. – Sepia i czerwiec?
– Otóż to – przyświadczyłam. – I te od purpury fenickiej, jak im tam było…?
– Któryś ślimak. Nie pamiętam. Murex trunculus.
– Co…?
– Chodzi mi po głowie murex trunculus, ale mogę się mylić. Ciekawe, ja to chyba przeczytam…
Temat, ogólnie biorąc, znany był nam obu, i jej, i mnie. Wysiliłam pamięć.
– Żadnego trunkowego ślimaka sobie nie przypominam, może słyszałam grecką nazwę. Przeczytaj, przeczytaj, bardzo cię zachęcam. Widzisz, jakie ładne rzeczy tu stoją?
– Tysiąc osiemset sześćdziesiąty drugi rok – przeczytała Marzena. – Tak tu jest napisane. Zaraz. Podtytuł. Przedruki z niektórych starożytnych przepisów sporządzania barwników naturalnych, długo utrzymywanych w tajemnicy. Kropka. To co?
– Nic. Zostaw na wierzchu, bardzo interesującą lektura…
– Jak trafisz na grecką nazwę, powiedz mi, jak brzmi – poprosiłam. – Bo ten trunkowy mi nie pasuje. Zapisałaś co trzeba? Jedziemy dalej?
– Możemy, dawaj następną. Co tam masz?
– Otóż to – rzekłam z triumfem. – Tu jest coś… Co, u diabła…?
Wyjęłam czwartą książkę i zastopowało mnie. Poruszyłam nią przy wyjmowaniu i jakoś mi w środku zagrzechotała brzękliwie. Grzechocząca książka…? Potrząsnęłam nią przy uchu, grzechotała, jak w pysk dał.
– Ej, panienki, to jest coś dziwnego – powiedziałam ostrzegawczo. – Nie chcę wnikać… kłamię jak świnia, chcę, ale uważam, że nie wypada… w tajemnice szacownej, duńskiej rodziny, ale same popatrzcie…
Podałam im książkę. Obie, Alicja i Marzena, pochyliły się nad nią z zainteresowaniem, Alicja, wręczając Marzenie, też nią potrząsnęła, Marzena uczyniła to samo. Popatrzyłyśmy na siebie wzajemnie, ja z góry, one z dołu.
– Książka…? – powiedziała Alicja z powątpiewaniem.
Marzena spróbowała dzieło otworzyć.
– Gówno – oznajmiła. – Żadna książka, chyba że w czymś. To jest pudełko.
– Świetne znalezisko – zdążyłam pochwalić. – Alicja ma za mało pudełek, jedno więcej się przyda…
Stropiona nieco Alicja przyglądała się scenie. Marzena w skupieniu obmacywała przedmiot na wszystkie strony.
– Alicja – spytałam spod sufitu. – Kiedy ostatni raz te książki były przeglądane?
– Nie mam pojęcia – odparła jakoś trochę bezradnie. – Thorkild budował dom czterdzieści lat temu, może nawet czterdzieści pięć. Kiedy wyszłam za niego, wszystko już było. Ale chyba… czekaj… chyba coś mówił… Mamusia była wtedy młodsza i jeszcze sprawna…
Thorkild był starszy od Alicji o dychę. Zaliczał się do najmłodszych dzieci mamusi, tylko jedna siostra, Kirsten, była młodsza od niego, reszta rodzeństwa znacznie starsza, możliwe zatem, że w owym czasie mamusia doszła już do siedemdziesięciu wiosen, syn trzydzieści, rodzicielka w chwili jego urodzenia dobiegała czterdziestki, Duńczycy są długowieczni. Kirsten jeszcze w pięć lat później…
Wysiliłam pamięć, bo w końcu coś niecoś w dawniejszych czasach słyszałam. Budując dom, Thorkild był już rozwiedziony, zatem samotny, nie licząc jego syna, Thurego, Vivian porzuciła ich razem, męża i dziecko. Któryś tam raz zastanowiłam się przelotnie, co tą idiotką kierowało, krowa z urody, kura z umysłu, ameba z charakteru… Czort ją bierz, mało ważne, samotnemu synowi mamusia z zapałem pomaga, reszta dzieci miała ustabilizowane rodziny… Sama, osobiście, słyszałam od Thorkilda, jakich kłopotów przysporzyło mu kładzenie podciągu wzdłuż domu przy pomocy wyłącznie dziesięcioletniego syna, rozmawialiśmy wtedy, głównie metodą obrazkową, o rozmaitych problemach budowlanych…
– I mamusia w pewnym stopniu meblowała mu dom – zgadłam teraz, wciąż z wyżyn. – Stąd portret frywolnej prababci, który mnie straszył po nocach, stąd fisharmonia, stąd ten zbiór literacki. Mamusia własną ręką… Stąd testament! Bardzo cię przepraszam, ale po tylu latach to już nie może być tajemnica, znam twoje stosunki z teściową, byłam przy tym, cholera, ona cię kochała! To ona chciała, żebyś ty odziedziczyła to wszystko!
Patrzyły na mnie obie, Marzena z szalonym zainteresowaniem, Alicja nieżyczliwie.
– Niektóre ludzkie uczucia należałoby może uszanować? – powiedziała złym głosem.
– Nawet większość – odparłam głosem, wątpię czy sympatyczniejszym. – Ale zupełnie nie pojmuję, dlaczego trzeba z nich robić wściekłą tajemnicę. Szczególnie przy uczuciach szlachetnych, to w końcu żaden wstyd, że całość tutejszego mienia przeszła na ciebie, Thure to w pełni uznał, a teraz w ogóle nie żyje. Dzieci nie miał. Zostałaś jedyną spadkobierczynią i musisz się z tym pogodzić.
Z wyraźnym oporem Alicja uległa. Machnęła ręką na moje nietakty, wzruszyła ramionami i odwróciła się do Marzeny, która na nowo przystąpiła do prób otwierania pudełka.
– Do tego powinien być kluczyk – oznajmiła. – Widzę zameczek. Alicja, na pewno masz w domu jakieś małe kluczyki! Przynieś parę sztuk, wypróbujemy…
– Mam coś lepszego niż kluczyki – odparła Alicja dumnie i znikła za drzwiami.
Z dźwięków sądząc, udała się do kotłowni. Zlazłam z krzesła, bo też chciałam obejrzeć z bliska grzechoczącą książkę, zapaliłam papierosa i sprawdziłam zawartość kosmetyczki, bo mógł mi się tam utaić jakiś użyteczny przedmiot, ale niczego odpowiedniego nie znalazłam. Usiadłam na łóżku, obok Marzeny, i czekałyśmy w napięciu pełnym nadziei.
Alicja wróciła nawet dość szybko i przyniosła malutkie, zniszczone etui, w którym spoczywał elegancki komplecik nie tyle może wytrychów, ile wytryszków. Prawie miniaturowych.
– Rany boskie! – zdumiałam się. – Złodziejskie narzędzia w Danii! Alicja, skąd to masz?
– Głupie pytanie. Skąd, jeśli nie z kotów w worku? Mówiłam, że wszystko może się przydać.
– Któreś powinno pasować – orzekła nadzwyczajnie rozweselona Marzena i przystąpiła do wtykania wytryszków w dziurkę od klucza.
Już przy drugim pyknęło i zameczek się otworzył. Marzena uniosła okładkę, będącą wiekiem. Wszystkie trzy zachłannie zajrzałyśmy do środka.
Gdyby nadal uważać przedmiot za książkę, ciemnozielona pluszowa płaszczyzna stanowiłaby pierwszą stronę. Z łatwością dała się wydłubać moim pilniczkiem do paznokci, leżącym pod ręką, rozchylając się zarazem i prezentując swoje wnętrze.
– Szachownica! – wykrzyknęła Marzena.
– Coś takiego! – powiedziała Alicja, zaskoczona. – Ciekawe…
Pod ową pierwszą stroną, po rozłożeniu z jednej strony pluszową, a z drugiej gładką i pokratkowaną, spoczywały trzydzieści dwie prześliczne figurki szachowe, lśniące srebrem. Nie tkwiły ciasno i miały prawo grzechotać. Ręce nam się same do nich wyciągnęły.
– Ależ to piękne! – zachwyciła się Marzena. – Popatrzcie, jak precyzyjnie wyrzeźbione… albo może odlane, nie wiem, nie znam się, ale to zegarmistrzowska robota!
– Odlane – zawyrokowała Alicja i zapaliła kreślarską lampę na stole, chociaż na zewnątrz panował jasny dzień. – Rzeczywiście, bardzo ładne. I musiały być kiedyś używane, bo spójrzcie, na szachownicy widać ślady, nie jest nietknięta.
Jak zwykle, dostrzegła szczegóły. Trzeba się było dobrze przyjrzeć, żeby na gładkich, czarnych i białych kwadratach zauważyć minimalny cień szurania czy przesuwania, rzędu włoska albo zgoła drobinek kurzu. I, jak zwykle, dla dokładnego obejrzenia figurki pod lampą, zsunęła okulary.
– Jakim cudem widzisz takie rzeczy, w dodatku bez okularów, jest dla mnie nie do pojęcia – powiedziałam z niesmakiem. – Masz tam przecież tysiące dioptrii!