Wyjęłam z maszynerii tosty i też usiadłam przy stole. W tym samym momencie potworny, grzmiący, przeciągły ryk wstrząsnął całym domem. Błysnęła mi straszna myśl, że sama go spowodowałam siadając, przeraziłam się, już uczyniłam ruch, żeby się zerwać, ale w sekundę później wykryłam źródło. Wychodek. Beata…! Przeraziłam się jeszcze bardziej, pewna, że musiało jej się tam coś stać, oberwała rezerwuar czy co…? Ale to byłby jeden rumor, a nie długa walka z murami Jerycha!
– Matko jedyna, co to…?!
Alicja i Marzena nawet nie drgnęły, chociaż ryk ciągle trwał.
– Znów zaczyna – westchnęła z troską Marzena.
– Nic, rezerwuar – odpowiedziała mi smętnie Alicja. – Myślałam, że już się naprawił, ale okazuje się, że nie. Robi tak czasem, tam jakieś uszczelki poszły, trzeba je będzie w końcu zmienić.
– Powinnaś uprzedzać ludzi, bo na serce można umrzeć…
Z łazienki wypadła przez kuchnię śmiertelnie wystraszona Beata.
– Boże drogi, co to jest?! Co się stało? Czy to ja coś zrobiłam nie tak…? Alicja, przebacz mi, ja to odkupię!
– Uspokój się i siadaj, nie masz mi co odkupywać, rezerwuar nawala sam z siebie. Masz tu kawę i piwo, zjedz, co chcesz.
Ryk powoli przycichał. Beata ochłonęła i usiadła, nalałam jej piwa do szklanki, bo byłam zdania, że miły napój odświeży ją po wstrząsie.
– Ale to chyba od niedawna? – zauważyłam. – W zeszłym roku czegoś takiego jeszcze nie było. Ciekł tylko permanentnie, ale woda się lała prawie bezszelestnie.
– Tak gdzieś w zimie przestał ciec, za to zaczął ryczeć. Nie zawsze ryczy, tylko co któryś tam raz.
– Przeważnie w nocy – uzupełniła uprzejmie Marzena.
Beata, wciąż spragniona ekspiacji, zaczęła z detalami opowiadać, jak to było z tą torebką, i nagle urwała. Oko jej padło na białą damę, leżącą na środku stołu. Gwałtownie sięgnęła po nią, od razu roziskrzona zachwytem, chciwie zaczynając oglądać.
– A cóż za prześliczność! Co za robota…! Skąd to macie? To dama szachowa, prawda? Super! Oczom nie wierzę… Alicja, czy to nie przesada, żeby coś takiego turlało się u ciebie po stole…?
– Bo z czego to jest? – spytała szybko Marzena.
Beata zważyła figurkę w ręku.
– Platyna – orzekła stanowczo. – Świetna robota.
– A nie srebro? – upewniła się Alicja.
– Jakie tam srebro, srebro jest lżejsze. I nie białe złoto…
– Skąd wiesz?
– Jak to skąd wiem, ja jestem złotnik. Raz w życiu robiłam broszkę z platyny, nie mam warunków, wysoka temperatura do tego potrzebna, ona rusza od tysiąca siedmiuset stopni w górę… Ale w srebrze i złocie robię często. I te diamenciki, przecież one są oszlifowane, dlatego tak świecą. Fantastyczne!
– A mówiłam, że to nie może być srebrne – wytknęła Alicja z satysfakcją.
– Ale platyny nie wymyśliłaś…
– To ja się robię jeszcze dumniejsza – oznajmiła Marzena. – Uczestniczyłam w czymś takim, że sama w to nie wierzę. Jesteś pewna, że to nie fałszowane? Jakaś imitacja albo co?
– Możemy sprawdzić – zaofiarowała się ochoczo Beata. – Ja jestem pewna, ale wy nie musicie. Przekonacie się na własne oczy. Alicja, masz może kwas z kapusty albo ocet, albo mydło siarkowe…?
– Kwas z kapusty! – westchnęła nostalgicznie Alicja, podnosząc się od stołu. – Czy ja mieszkam w niebie? Ale mydło chyba się znajdzie. Coś innego siarkowego też może być?
– Może. Lekarstwo na trądzik młodzieńczy, na przykład…
Znikła w korytarzyku, skąd zaczęły dobiegać jakieś głuche łomoty.
– A miałyśmy to schować – mruknęłam do Marzeny, bo zalęgła się we mnie troska. – Słuchajcie, trzymajmy gęby na kłódkę i nie mówmy o tym nikomu, Beata, chyba rozumiesz, ty też niekiedy miewasz w domu cenne przedmioty. Macie pojęcie, ile to może być warte? A gdyby się, na przykład, taki Blekot dowiedział…
– Nie mów! – zaniepokoiła się Marzena. – Jeszcze trafisz na złą godzinę!
– Wiem, co to jest blekot, nie wiem, co tu ma do rzeczy trująca roślina, ale na pewno nikomu nie powiem – obiecała Beata. – Ale niech ona tego nie zostawia tak na stole, żeby każdy widział. Chociaż… gdyby się poniewierało byle gdzie, nikt by nie uwierzył, że to cenne.
– Ale mógłby podwędzić, bo ładne…
– Nie będzie się poniewierało – zapowiedziała Marzena. – Już ja tego dopilnuję.
Wróciła Alicja, przynosząc różne dziwne rzeczy, w tym mydło, jakieś tubki z lekarstwami i buteleczkę z przezroczystą zawartością, wszystko niewątpliwie pochodzące z kocich worków. Moje potępienie dla jej maniactwa bardzo wyraźnie się zmniejszyło.
Beata przystąpiła do prób, które niezbicie wykazały trafność jej oceny, szachy okazały się platynowe. Ich wiek, obejrzawszy całość, oceniła na jakieś sto do stu dwudziestu lat, kto je robił, nie zdołała odgadnąć, z pewnością złotnik europejski, bo nie miały żadnych cech chińskich, hinduskich, perskich ani w ogóle żadnych znamion innych kontynentów.
Wartość znaleziska docierała do nas stopniowo. Na litość boską, platynowe szachy…! Kto słyszał o czymś takim…?! Musiały stanowić majątek i bezsprzecznie należały do Alicji, każda normalna osoba co najmniej zachłysnęłaby się takim bogactwem, ale przecież nie ona. Myśl o sprzedaży, o korzystaniu z pieniędzy, nie zaświtała jej nawet na horyzoncie, główne źródło satysfakcji stanowił fakt niewiary w srebro. Znaleźć coś podobnego we własnym domu… Oszołomienie przyszło stopniowo i stopniowo zaczęło znikać, majątek, niewątpliwie, tyle że zamrożony. Któż by sprzedawał coś takiego bez groźby śmierci głodowej…?! Posiadać miło, czemu nie, ale nie ma powodu wpadać w jakieś szały, chociaż wydarzenie, owszem, imponujące…
Udało nam się zniechęcić właścicielkę niezwykłości do pomysłu ustawienia koników w jej ukochanej kolekcji i odczepiłyśmy się wreszcie od skarbu. Katalogowanie książek, rzecz jasna, poszło w zapomnienie.
Przez cały ten czas kolej odpracowała swoje i zadzwonił telefon.
– Twoja torebka już jedzie – zawiadomiła Beatę Alicja, odłożywszy słuchawkę. – Znaleźli ją tuż przed wjazdem na prom i najbliższym pociągiem wysłali w przeciwną stronę.
– Mam gdzieś jechać? Coś zrobić? – poderwała się Beata.
– Owszem, udać się na stację. Jedzie pociągiem do Helsingør i będzie w Birkerød… zaraz, policzę… Osiemnasta trzydzieści w Kopenhadze, przekażą ją sobie, za dziesięć godzina… Osiemnasta pięćdziesiąt… Powinna dojechać pociągiem dwadzieścia po siódmej, będzie ją miał ten taki służbowy facet w pierwszym wagonie. Po jakiemu ty mówisz?
– Po angielsku.
– To dasz sobie radę…
– Podrzucę ją – powiedziałam. – Co ma latać na piechotę, jak będzie chciała, polata sobie jutro. Niech już ma z głowy.
– Jesteście cudowne – zaopiniowała Beata z najgłębszym przekonaniem i bezgraniczną ulgą.
– To ja skorzystam i też pojadę – ucieszyła się Marzena. – Muszę wreszcie wrócić do domu, a jutro naprawdę mam koncert. Alicja, schowaj te szachy porządnie, tylko, na litość boską, nie zapomnij gdzie!
– Niech schowa, jak wyjdziemy – zaproponowała Beata. – Żeby było pewne, że nie podglądamy.
– Zawracanie głowy – powiedziała Alicja.
Zważywszy, iż wieczorem, kiedy kładłam się spać, po szachach w moim pokoju nie było najmniejszego śladu, musiała je gdzieś ukryć i miałam wielką nadzieję, że z sensem…
Torebki natomiast Beata nie odzyskała. Osobnik prowadzący pociąg, nie wiadomo, jak go nazwać, kierowca czy maszynista, grzecznie oznajmił, że nic nie wie o żadnym pakunku i niczego mu na dworcu głównym nie wetknięto do ręki. Po angielsku mówił nieźle, wyjaśnień Beaty wysłuchał z uwagą i wysunął supozycję, że z tamtym pociągiem, nadjeżdżającym z Gedser, minął się o jedną minutę. Więc niech ona zadzwoni do dyspozytora na Hovedbanegård.