– Nie ma pożaru. Na razie możemy się napić kawy.
– Wychodek ryczał? – zainteresowałam się.
– Nie, sam z siebie ani razu. Natomiast przy mojej pomocy owszem. Boję się, że tak łatwo nie przestanie.
– Pozwolisz, że sprawdzę…
Mimo iż był środek dnia i nocna cisza nie panowała, ryk zagrzmiał ogłuszająco. W tym właśnie momencie w drzwiach pojawił się oczekiwany Paweł, uczynił krok do wnętrza i cofnął się, niczym gromem rażony.
– Czy to fanfary na moje powitanie? – spytał z niepokojem. – Ja aż tyle nie wymagam! Czym zrobiłyście te odgłosy?!
– O, Pawełek! – ucieszyła się Alicja. – Jak to dobrze, że już jesteś, akurat zdążyłeś na śniadanie…
– Na co…?
– No, może na podwieczorek. Nie zwracaj uwagi na te dźwięki, to wychodek.
– Pomyślałem w pierwszej chwili, że przestawiłaś się na taki rodzaj muzyki. Nie rozumiem wprawdzie, co mówisz, ale nie szkodzi…
– Jak sama łatwo zgadniesz, to jest Paweł – powiedziałam do Beaty.
Paweł witał się z nami, dotarł do Beaty. Spojrzeli na siebie.
W piorunującym tempie, jak zwykle, zdążyło mi przelecieć przez głowę mnóstwo różnych błysków. Beata rzeczywiście była piękną kobietą, nie blondynką wprawdzie, włosy i oczy miała ciemne, ale za to cerę zgoła reklamową, aksamit przy niej to było szorstkie świństwo, poza tym wszystko inne posiadała na swoim miejscu. Paweł z ładnego chłopaka wyrósł na niezwykle przystojnego mężczyznę, na którego baby leciały z poślizgiem, w dodatku był sympatyczny i budził zaufanie. Konglomerat okropny. Obydwoje zostawili w Warszawie swoje drugie połowy, Beata męża, Juliana, a Paweł żonę, Ewę, obydwoje, na ile wiedziałam, zachowywali się przyzwoicie, ani Paweł nie był dziwkarzem, ani Beata nimfomanką.
Ale spojrzeli na siebie…
Cholera. Jeśli z tego nie wynikną jakieś dramaty, niech się przemienię w Dalaj Lamę! Szczęście jeszcze, że nie mają dzieci, żadne niewinne istotki nie doznają krzywd moralnych… Krótko tu będą, pracują, są zajęci, może nie zdążą się zasupłać doszczętnie… Z pokoju telewizyjnego do drugiego gościnnego trzeba latać dookoła, przez salon, bo Alicja zastawiła gruntownie drzwi w korytarzyku…
– Alicja, jaka ty jesteś mądra! – wyrwało mi się z podziwem, podszytym lekką zgrozą.
– Dawno to mówię – zgodziła się Alicja. – Beata, rozstaw talerze… Na razie zjemy przekąskę, Paweł, będziesz spał w pokoju telewizyjnym, bo nie ma sensu przenosić pościeli, możesz od razu zanieść tam swoje rzeczy. Dlaczego jestem taka mądra?
– Przyczyn nie znam, ale widzę skutki…
Zajęłyśmy się produkcją posiłku, ściśle biorąc, Alicja zorganizowała pożywienie, a Beata uporządkowała stół. W jednym i drugim brałam nikły udział zarówno z lenistwa, jak i z przewidywanego zmartwienia na tle komplikacji uczuciowych. Ograniczyłam się do wyciągnięcia z torby na zakupy odpowiednich butelek.
Paweł urządził się jakoś na dostępnym mu metrze kwadratowym, umył ręce i spowodował kolejny wybuch orkiestry.
– Alicja, ja myślałem, że ty stosujesz jakąś przenośnię, ale to sama dosłowność – powiedział z lekkim przestrachem i dużym zakłopotaniem. – Rzeczywiście, strasznie ryczy. Musi tak być?
– Otwórz wino – poleciła mu Alicja. – Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Tam pewnie trzeba wymienić uszczelki, a ja sama nie dam rady.
– Prościej byłoby kupić nowy rezerwuar – mruknęłam. – To nie jest najkosztowniejszy przedmiot świata.
– Wcale nie prościej, bo takich, jak ten mój, już nie produkują i trzeba by przerabiać całą instalację. Korkociąg jest w szufladzie.
– Ja w ogóle nie chcę być niegrzeczny i wcale nie mam zamiaru wybrzydzać – kontynuował Paweł, posłusznie sięgając po butelkę – ale czy tam u ciebie, w atelier, nie zdechło przypadkiem jakieś zwierzę?
Alicja wsunęła do piecyka indycze piersi.
– Jakie zwierzę? – zainteresowała się podejrzliwie.
– Nie wiem. Chyba dosyć duże.
Odruchowo obejrzałam się na koty. Siedziały na tarasie, wszystkie trzy, i wygrzewały się na słońcu, zdechniecie któregoś w atelier odpadało. Beata, bez zadawania głupich pytań, znalazła w szufladzie korkociąg i podała go Pawłowi.
– Żadnego zwierzęcia tam nie było – rzekła Alicja stanowczo. – Skąd ci przyszedł do głowy taki idiotyczny pomysł?
– To nie do głowy, to do nosa. Ja naprawdę staram się być uprzejmy, ale z atelier zalatuje, jak by tu powiedzieć, o…! Delikatny odorek. Trochę trupi.
– Co za brednie opowiadasz? Byłyśmy tam wczoraj i nic takiego nie czułam.
– On nie pali – przypomniałam jej. – A my wszystkie owszem. On ma lepszy węch. Poza tym owszem, zwróciłam ci uwagę, że pomieszczenie jakby zatęchło. Sama czułaś i Marzena też. Mówiłaś, że to przyrodnicze.
– Otworzę sobie to okno nad głową i będę miał świeże powietrze – obiecał pocieszająco Paweł. – Nie przejmuj się…
– Okna nie otworzysz, bo jest zastawione kwiatkami…
– Może sprawdzić? – zaproponowała niepewnie Beata.
Alicja wzruszyła ramionami, porzuciła kuchnię i ruszyła do pokoju telewizyjnego. Ruszyliśmy za nią, Paweł z otwartą butelką wina, którą po drodze odstawił na stół salonowy. Stłoczyliśmy się z pewnym wysiłkiem na podejrzanym terenie.
Przy starannym węszeniu dawało się wyczuć cień woni, istotnie, już nie zatęchłej, raczej trupiej niż kwietnej. Perfumerią w każdym razie nie zalatywało. Alicja odkopała sobie spod nóg jedno z licznych pudeł i otworzyła drzwi do atelier.
Woń wzmogła się i nabrała wyraźnego oblicza.
– O, do licha… – mruknęła z troską Beata.
Alicja cofnęła się i obejrzała na mnie z wyrazem twarzy pełnym niesmaku.
– Zrobiłaś coś czy tylko wymyśliłaś? Ile razy przyjeżdżasz, zawsze mi tu upychasz jakieś zwłoki. Co to ma być, tym razem? Śmierdzi obrzydliwie.
Nawet się nie oburzyłam na krzywdzące podejrzenie.
– Odczep się, żadnych zwłok nie miałam w planach. Lepiej sprawdź, czy coś tam jednak nie leży niżej. Już ci się kiedyś jeż wrąbał w przewód wentylacyjny…
– Wyciągnęłam go!
– Ale i lis przychodził. Może znalazł tu sobie spokojne miejsce, żeby zdechnąć ze starości. Nie mam z tym nic wspólnego.
– Myślicie, że jeden lis dałby z siebie aż tyle? – spytał z powątpiewaniem Paweł.
– To idzie z dołu – zauważyła Beata. – I nie jestem pewna, czy takie całkiem trupie… Mam wrażenie, że jakby trochę siarkowodór…
Alicja w zadumie spojrzała w dół. Wąskie schodki do niższej części atelier zastawione były nie całkowicie, tylko częściowo, jakimś rusztowaniem przy ścianie i małymi pudełkami, z których wystawały kawałki zdrewniałych łodyg, można było obok nich się przecisnąć, dalej jednak teren przedstawiał się gorzej. Okolice biurka wydawały się słabo dostępne, głównie szalała tam ceramika, przemieszana z pudłami większych rozmiarów, długi i niski regał ginął pod orgią kwiatów w pełnym rozkwicie, a początek schodków do piwnicy był w ogóle niewidoczny. Usiłowałam rozpoznać zawalające go przedmioty, ale poza ziemią w skrzynce, donicami i kłębem jakichś korzeni niczego nie umiałabym nazwać. No, jeszcze pudła z tajemniczą i niezrozumiałą zawartością…
– Przy pewnym wysiłku da się przejść – zaopiniowałam. – Jeśli coś leży, to tam.
Alicja się wyraźnie wahała.
– I sądzisz, że koniecznie musimy to obejrzeć…?
– A co? Zostawisz ten smród?
Odór z chwili na chwilę intensywniał, co napawało niepokojem, bo wczoraj jeszcze ledwo było coś czuć, a dziś już takie natężenie…? Myśl o trupie pchała się coraz natrętniej, szczególnie że wielkie drzwi do ogrodu wciąż pozostawały otwarte i komunikacja z wnętrzem domu nie napotykała żadnych trudności. Lis lisem, ale mógł wejść, na przykład, zagłodzony bezdomny…