– A propos przyrody, nie wiesz przypadkiem, co Alicja zamierza zrobić z tym nabojem pod śmietnikiem? Tak to będzie leżało?
Popatrzyłam na nieforemną górę przy furtce. Szczelne opakowanie tłumiło trochę woń produktów, ale i tak atmosfera wokół panowała raczej nieludzka. Nawet koty żywiły wyraźne wątpliwości, wszystkie trzy zbliżyły się, powęszyły ostrożnie i wolały się oddalić.
– Mam zupełnie straszliwe przeczucia – oznajmiłam melancholijnie. – Wynikłe z doświadczeń. Jeśli nie wolno podetknąć śmieciarzom nawet zgniłych jabłek, to co mówić o czymś takim? Paweł, obawiam się, że ona każe nam rozwozić to po odrobinie do rozmaitych odległych śmietników i podrzucać ukradkiem, najlepiej w nocy. Proceder jest nielegalny, ale za to skuteczny.
– Nie ma żadnych większych restauracji w pobliżu – zmartwił się Paweł. – W restauracyjnych śmietnikach byłoby najlepiej…
– Kto jada takie rzeczy? – zastanowiła się Beata. – Chyba tylko hieny i szakale. Nikt tu nie hoduje sobie w domu małej hienki albo szakalka?
– Jako ulubione zwierzątko…?
– No, jeśli koło mnie, dwa domy dalej, facet trzyma rodzinę najprawdziwszych skunksów i bardzo się z nimi przyjaźni…
– I sąsiedzi nie protestują? – zaciekawił się Paweł.
– Już teraz nie, bo on bardzo dobitnie wyjaśnił, że skunksy wydzielają z siebie te swoje perfumy tylko wtedy, kiedy są zdenerwowane albo przestraszone, jeśli spokojne, to nie. Więc wszyscy pilnują, żeby ich przypadkiem nie zdenerwować, i rzeczywiście nic się nie dzieje.
– Skunksy na nic – orzekłam stanowczo. – Nie zeżrą tego. Ale hiena i szakal owszem. Jeśli prywatnie nikt ich nie posiada, to przecież istnieje tu gdzieś ogród zoologiczny…?
Rozważaniom, czy dałoby się przyprowadzić do ogrodu Alicji hienę, względnie szakala na smyczy, poświęciliśmy tyle czasu, że Alicja zdążyła znaleźć upragnione dezodoranty. Niektóre z nich okazały się przedawnione i nie chciały psikać, ale dwa zdały egzamin. Nowa woń, wymieszana z poprzednią, dała skutek absolutnie piorunujący.
Definitywne opuszczenie domu nie wchodziło w rachubę, nie mielibyśmy się gdzie podziać, z dwojga złego lepiej już było wysilić się trochę i pootwierać wszystkie okna. Także drzwi. Już po godzinie sukces został osiągnięty, nie zniszczyliśmy nawet żadnego kwiatka, tyle że Paweł wlazł nogą w coś, z czego uniosła się w górę gęsta chmura osobliwego pyłu. Znałam podobne pyły, pochodziły z nasion nieśmiertelników i mleczy, ale ten był nieco inny.
Alicja na widok chmury okazała mieszane uczucia.
– A, to tutaj było! – rzekła zarazem z zadowoleniem i gniewnie. – Oczywiście, ktoś mi przestawił i nie mogłam tego znaleźć, jak chciałam posiać. Teraz już chyba przepadło, ale może jeszcze spróbuję.
– A co to jest? – spytałam podejrzliwie.
– Taki rodzaj tropikalnego ostu. Zginął mi jakieś sześć lat temu, więc nie wiem, czy wzejdzie, bo może za stary? Ale co mi szkodzi… Pozbierajcie to.
Pozbieranie okazało się możliwe wyłącznie za pomocą odkurzacza, z tym że odkurzacza nie było gdzie postawić, nigdzie się nie mieścił. Paweł trzymał go w powietrzu, Beata zaś usiłowała wciągać chmurę. Razem z chmurą udało jej się wciągnąć kłąb splątanych nici, jedną parę rajstop, dwa papierosy Alicji i stary banknot dziesięciokoronowy. Wybrałam mniejsze zło i wywiozłam dwie torby spod naszego śmietnika do zasobników w centrum miasta. Samochód nie zdążył mi przejść czarowną wonią, bo wiozłam je nie w zamkniętym bagażniku, tylko w środku, przy otwartych wszystkich oknach.
– Myślałam, że przesadzasz w tych opowieściach o Alicji – powiedziała po moim powrocie Beata, wytrząsając w krzakach zawartość worka z odkurzacza. – Ale ona rzeczywiście jest niepowtarzalna.
– Kiedyś miała mniejszy bałagan – westchnęłam smętnie. – Za to więcej gości…
W czasie tych wszystkich zabiegów indyk się dopiekł i udało nam się zasiąść do posiłku. Aromat z atelier tracił swoje natężenie, rozpraszając się po okolicy i dobitnie udowadniając, że do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Alicja była wściekła, zacięta i jakoś mało roztargniona…
– No to teraz skupcie się – zażądała z wielkim naciskiem. – Ja bym chciała poważnie porozmawiać. Jakieś dziwne rzeczy dzieją się w moim domu i nie zamierzam tego tak zostawić. Co to wszystko znaczy…?
Siedzieliśmy przy stole salonowym, ponieważ w kuchni koty musiały zjeść kolację. Nadmiar nóg plączących się po podłodze sprawiał, że miały za mało miejsca i trzeba było przenieść się do salonu. Zdaniem Alicji, nie należało zmieniać przyzwyczajeń wytresowanych zwierzątek, ponadto przejście do salonu okazało się korzystne, stała tam bowiem otwarta i nie napoczęta butelka wina, o której udało nam się wcześniej zapomnieć.
Alicja wyjęła z szafki kieliszki, usiadła na kanapie i twardo powtórzyła swoje pytanie. Odpowiedzi nie uzyskała.
– No…? – ponagliła nas zgoła złowieszczo.
– Sprecyzuj, które wszystko – zaproponował Paweł po kolejnej, długiej chwili milczenia. – Mnie osobiście dziwne wydaje się tylko jedno…
– Jakie jedno?
– No… wiesz… od dzieciństwa wiem, że masz świetny słuch…
– No to co? Mam, i co z tego?
– Gdyby komuś głuchemu rezerwuar tak ryczał, nie dziwiłbym się… Ale osoba ze słuchem…
– Ja nie mam słuchu i też tego nie wytrzymuję – zauważyłam sucho.
– Nie zmieniajcie tematu! Nie podoba mi się ta cała sytuacja i mogę sobie być roztargniona, ale to nie oznacza, że straciłam pamięć i nic nie myślę. Wszyscy wiecie…
– Nie wszyscy – zaprzeczyłam cichutko. – Paweł ma braki.
– A co…? – zainteresował się Paweł i zaczął nalewać wino.
– Zamknij się. Zaraz mu wyliczę. Po pierwsze, po dwudziestu latach przyjeżdża do mnie znienacka Bełkot i nachalnie szuka po całym domu czerwonej lampy…
Już samo to uporczywe przekręcanie świadczyło o stosunku Alicji do człowieka. Musiała kogoś bardzo nie lubić, żeby tak twardo wyrzucać jego nazwisko z pamięci.
– W tym miejscu też mam jakieś braki – mruknęła Beata. – Czerwoną lampę rozumiem, ale nic nie wiem o bełkotaniu…
– Cicho bądź! Bełkot…
– Blekot – skarciłam ją. – Przestań mylić w ważnych chwilach.
– W nieważnych mogę?
– W nieważnych bez różnicy.
– Dobrze. Bełkot… Blekot, niech będzie, przywozi mi tu i podrzuca jakąś idiotyczną prasę, rzekomo ukradzioną Jasiowi…
– Dlaczego rzekomo?
– Anicie nie wierzę. Przestaniecie mi przerywać czy nie? Podrzuca czasopismo z porostem islandzkim i klejnotami jakiejś Konstancji…
– Klemencji…
– Wszystko jedno. Bardziej mi do niego pasują klejnoty niż porosty. Wygląda na to, że lata mi po domu i pod pozorem lampy szuka klejnotów tej, jak jej tam…? Klemencji…
– Zwariował? – zdziwił się Paweł.
– Cicho bądź! Po drugie, one obie, Joanna z Marzeną, upierają się nagle robić mi porządek w książkach i znajdują platynowe szachy…
Paweł zachłysnął się winem i prychnął na stół.
– Co takiego…?!
– Cicho bądź. Platynowe szachy. Ona – Alicja kieliszkiem wskazała Beatę, która już serwetkami śniadaniowymi gorliwie usuwała ślady prychnięcia – mówi, że to platynowe i możliwe, że ma rację. Po trzecie, wychodek sam z siebie nie ryczał nigdy, a teraz nagle ryczy w nocy, chociaż żadna z nas go nie używała. Po czwarte, ktoś wypił pół butelki koniaku…