– Jedną trzecią – poprawiłam.
– Więcej. Prawie pół. Też w nocy. Po piąte, ktoś wyłączył zamrażalnik w piwnicy i żadna siła we mnie nie wmówi, że on wylazł ze ściany sam…
– Czekaj! – przerwałam jej stanowczo. – W złej kolejności wyliczasz. Zamrażalnik musiał być pierwszy, bo w pięć minut by się nie zaśmiardło. Musiał się rozmrozić, to co najmniej doba, musiał zacząć śmierdzieć w środku, to druga doba, musiało się zacząć wydzielać, a te drzwiczki są szczelne, więc cztery doby stanowią absolutne minimum. Ja tu jestem trzeci dzień, więc lepiej się zastanów, co się działo przede mną. Bo całą resztę widziałam.
– Nonsens. Pierwszy był Blekot, wcale go nie widziałaś, drugie było czasopismo Jasia…
– Wcale nie. Na czasopiśmie usiadłam zaraz po przyjeździe. Przedtem w ogóle nie wiedziałaś, że je masz!
– Ale miałam, skoro Blekot je przyniósł. Więc drugie.
– No to zamrażalnik trzeci…
– Nic podobnego. Trzeci był wychodek.
– Przecież ci go Blekot nie zepsuł! Sama mówisz, że ryczało już wcześniej! W zimie! Wychodek był pierwszy!
– Bzdura. Z własnej inicjatywy w zimie nie ryczał. Dopiero teraz!
– Jeśli mamy liczyć samotne ryki, to i tak zamrażalnik wychodzi na prowadzenie. Zaraz po Blekocie i Jasiu!
– Ale objawił się na końcu!
Pokłóciłyśmy się o kolejność wydarzeń do tego stopnia, że Alicja poszła szukać instrukcji obsługi zamrażalnika, gdzie powinno być napisane, jak długo machina się rozmraża. Instrukcja pochodziła sprzed trzydziestu ośmiu lat i niegdyś leżała w biurku Thorkilda, obecne miejsce jej pobytu natomiast nie było znane. Instrukcji, rzecz jasna, nie znalazła, trafiła za to na tajemniczą torbę foliową, zawierającą w sobie jeden drewniany sabot, starannie i grubo opakowany ceramiczny lichtarz, skamieniałą ze starości suchą kiełbasę i dość wiekową butelkę burgunda. To ostatnie znalezisko bardzo się przydało, bo w trakcie prowadzonych przez Alicję poszukiwań zdążyliśmy wykończyć wino wcześniej otwarte.
– Coś takiego! – powiedziała, uradowana. – Sama robiłam ten lichtarz i potem gdzieś mi zginął. A całkiem dobrze wyszedł, popatrzcie, widać na nim tulipany!
Jak wszystkie produkcje ceramiczne Alicji lichtarz był oryginalny i pełen wdzięku. Wetknęłam do niego zieloną świecę i zapaliłam, żeby uczcić wyrób, Paweł przez ten czas z zapałem otworzył burgunda.
– Ale instrukcji obsługi nie masz?
– Nie mam, bo tu każdy sprząta i coś mi gdzieś przekłada…
– Nie, zaraz – przerwała z determinacją Beata. – Jeśli chcesz naprawdę to wszystko omówić, kolejność wydarzeń trzeba ustalić porządnie. Możesz mnie zaraz wyrzucić z domu, ale powiem. Joanna ma rację…
– Wcale nie ma racji, bo w żadnym wypadku zamrażalnik nie mógł być pierwszy!
– Nie był pierwszy, ale wszyscy wiemy, że prąd może wysiąść na parę godzin, a w zamkniętej lodówce jeszcze nic się nie dzieje. Tym bardziej w zapchanym zamrażalniku. Ile tam miałaś? Dwanaście stopni?
– Więcej. Co najmniej osiemnaście, a możliwe, że trzydzieści…
– Odpada – przerwał stanowczo Paweł. – Trzydzieści, to statek-chłodnia, a nie takie domowe. Osiemnaście najwyżej.
– Właśnie dlatego chciałam znaleźć instrukcję obsługi…
– I bez instrukcji wiadomo, że więcej niż osiemnaście niemożliwe.
– Osiemnaście też wystarczy – zaopiniowała Beata. – Wyobraźcie to sobie i wytężcie pamięć, jestem pewna, że każdy z nas miał jakieś kłopoty na tym tle.
Wytężyliśmy pamięć i wyszło nam, że zamrażalnik Alicji musiał zostać wyłączony co najmniej dwa tygodnie temu. Alicja przypomniała sobie, że w zaginionej instrukcji było coś o wyciekaniu wody dołem, rzecz jasna, przy rozmrażaniu i myciu, możliwe zatem, iż woń zaczęła wydostawać się na zewnątrz razem z wyciekającą zawartością. Rozchodziła się powoli, bo nie było upałów.
– Ale na pierwszym miejscu nie stoi – uparła się Alicja. – Blekot był wcześniej. I razem z nim ten szmatławiec Jasia. Mogę się zgodzić, że samoczynne ryki w wychodku są późniejsze, chociaż zepsuło się dawno.
Paweł zażądał uściślenia.
– Niech ja to sobie ułożę. Ile razy ryczało samo z siebie, bez ludzkiej pomocy?
– Ja słyszałam raz – odparłam stanowczo.
– Ja też raz – potwierdziła Alicja. – W tym samym czasie.
– I w nocy to było?
– W nocy.
– I tej samej nocy ktoś wytrąbił brandy?
– Nie, poprzedniej. Beaty jeszcze nie było, a Marzena w ogóle nie wchodziła do domu. Od razu usiadła na tarasie.
– I wtedy znalazłyście platynowe szachy?
– Zaraz potem. W dwie godziny później. Nie na tarasie, tylko w domu.
– Znaczy, tak: pierwszej nocy po przyjeździe Joanny znikła brandy, w dzień znalazłyście szachy i przyjechała Beata, drugiej nocy wychodek ryczał. Nic mi się nie zgadza. Kto w ogóle wie o tych szachach?
– Osoby tu obecne i Marzena. Na pewno nikomu nie powiedziała.
– I myślicie, że wcześniej nikt o nich nie wiedział?
– Wnioskując z ilości i mocy pajęczyn – wyjaśniłam zgryźliwie – nie tknęło ich ludzkie oko ani ludzka ręka od chwili, kiedy je tam mamusia ustawiła.
Paweł zastanawiał się przez chwilę.
– Alicja, ty podejrzewasz, że ktoś ci się zakrada do domu po nocach i grzebie, tak? Od kiedy tak podejrzewasz?
– Wcale nie powiedziałam, że coś takiego podejrzewam – zaprotestowała natychmiast Alicja. – Chciałabym tylko wiedzieć, po jaką cholerę przyjechał tu Bełkot, do czego miał służyć brukowiec Jasia, kto wypił koniak, kto spuszczał wodę w wychodku i kto mi wyłączył zamrażalnik. Dwa tygodnie temu nikogo nie było…
– Ejże! – przerwałam jej. – A jak przyjechałam, mówiłaś, że jest spokój dopiero od paru dni. To kto był przedtem?
– To zależy w jakim sensie.
– W jakimkolwiek. Ktoś mógł nocować albo przychodzić z wizytą. Robić zamieszanie. Zawracać ci głowę. Kto?
Alicja zawahała się.
– Różne osoby. Nie pamiętam kolejności, musiałabym zajrzeć do kalendarza.
– To zajrzyj. Skoro chcesz wyjaśnić sprawę, wysil się nieco.
Alicji najwyraźniej w świecie okropnie nie chciało się wysilać, wyczerpały ją zapewne poszukiwania instrukcji obsługi i miała nadzieję dokonać odkryć na drodze dedukcji, za pomocą samego gadania przy stole. Nagle zalęgło się we mnie straszne podejrzenie, że może przyjmowała psychopatę, do czego nie chce się przyznać.
– Alicja, kto tu był? – spytałam z wielkim naciskiem.
– Edith przychodziła codziennie i radziła się mnie, co ma wziąć ze sobą, bo jedzie do Australii. Jakieś kiecki przynosiła, pokazywała i pytała, czy brać. Mnie pytała, już nie miała kogo…! Na szczęście pojechała wreszcie, przeszło tydzień temu. Małga była przez trzy dni, przyjechała po swoje obrazy, zabrała je…
– Gdzie były?
– Leżały na pawlaczu.
– Znalazła je od razu?
– Od pierwszego kopa. Wiedziałam, że tam są.
– I trzy dni jej to zajęło?
– Zmusiłam ją, żeby wszystko powkładała z powrotem…
– Że Małga nie pchała się do atelier, to pewne…
– A pewnie, że pewne, bo cały czas jej zajęły histerie na tle opakowania, latała i szukała sztywnych kartonów, one były oprawione. Bez problemu weszły jej do samochodu i nie wiem, po co urządzała te rozpacze.
Małga była jedyną siostrzenicą Alicji, najbliższą jej z całej rodziny, ale charakterami zgadzały się nie najlepiej. Wspólny pobyt w jednym domu przez trzy dni zaczynał się uściskami i okrzykami radości, kończył zaś wzajemnym wypominaniem wszystkich wad i gwałtownym pragnieniem rozstania. Alicja ambicji pedagogicznych nie żywiła najmniejszych i wcale nie miała ochoty siostrzenicy wychowywać, ale z upływem czasu coraz silniej żądała od niej umiarkowania i rozsądku, troskę, może i rzeczywiście nieco przesadną, o męża, dzieci, dom, pracę i rozmaite inne problemy, uważając za wybuchy wariactwa. Małga, sama bałaganiara życiowa, za to w urządzeniu domu absolutna pedantka, namiętnie tępiła pudła i makulaturę Alicji, bezskutecznie usiłując nakłonić ją do zrobienia porządku. Rozpacze w kwestii pakowania obrazów mogłam doskonale zrozumieć, bo były to jej własne, wczesne dzieła, a malowała, trzeba przyznać, znakomicie i trudno było się dziwić, że chce swoją twórczość uchronić przed zniszczeniem. Zarazem oczyma duszy ujrzałam, jak rwie włosy z głowy, doprowadzając Alicję do szału i ucieszyłam się, że mnie przy tym nie było.