Выбрать главу
* * *

Potężny ryk wychodka wyrwał mnie z pierwszego snu i natychmiast potem usłyszałam gdzieś w głębi domu brzękliwy łomot, nieco cichszy, ale za to dziwniejszy. Zrozumiałam, że Paweł z Beatą wrócili, któreś z nich przez roztargnienie i odruchowo spuściło wodę w toalecie, a na to prawdopodobnie zareagowały koty. W nerwach musiały coś potrącić.

Idąc spać, dom zostawiłyśmy otwarty, można powiedzieć, na przestrzał. Drzwi wejściowe zamknięte tylko na klamkę, drzwi na taras otwarte na oścież, drzwi w atelier i małe okno naprzeciwko nich uchylone, koty miały dostęp do wnętrza swobodny, a Paweł i Beata mogli wchodzić wszystkimi stronami. Zlekceważony, hipotetyczny intruz również.

Wahałam się przez chwilę, wstawać czy nie, ale usłyszałam ruch w kuchni i ciekawość przemogła lenistwo. Chwyciłam szlafrok i wyszłam z pokoju.

Alicja zapaliła, już wszystkie światła. Beata była w salonie, Paweł w kuchni, ciężko skruszony, błagał o przebaczenie, pomylił się, to znaczy zapomniał, przypomniało mu się o ryku, kiedy już pociągał za ten cholerny sznurek i nie zdołał wstrzymać gestu.

Zakłopotana i przestraszona Beata zawiadamiała, że łomoty dobiegły z atelier, wyraźnie słyszała…

– Przestańcie mówić równocześnie – zażądała Alicja. – Jak to, z atelier? Przecież koty są tutaj?

Trzy czarne kupy futra wpatrywały się z tarasu w oświetlone wnętrze. Nie robiły wrażenia spłoszonych.

– Ale rumor był w atelier – uparła się Beata.

Poparłam ją, też mi się wydawało, że łomoty rozległy się w tamtej stronie. Przecisnęliśmy się wszyscy w pośpiechu przez pokój telewizyjny.

Stosu na kufrze, wznoszącego się nad barierką, nie było. Pieczołowicie ułożone przez nas pudła, półeczka, stojak pod doniczkę i diabli wiedzą co jeszcze, wszystko razem zleciało w dół na zbity pysk. Stojak musiał wypaść z opakowania, skoro brzęczał, ponadto Alicja przypomniała sobie nagle, że w jednym pudle leżały zapasowe armatury kuchenne i łazienkowe. Taktownie przyhamowałam pytanie, ile też wiosen owe armatury sobie liczyły, bez względu bowiem na wiek brzęczeć miały prawo, szczególnie że wszystkie przedmioty, lecąc, obijały się o poziom pośredni, pomiędzy górą a piwnicą. Tam również znajdowała się balustradka.

– Samo z siebie nie zleciało – zaopiniowała zimno Alicja. – Ktoś musiał potrącić.

– O! – powiedziałam żywo, spojrzawszy w dół. – I drzwi są inaczej odsunięte. Było mniej, teraz jest więcej.

Alicja popatrzyła z uwagą, zeszła po schodkach i zajrzała za wielkie, stare biurko, niewidoczne pod zgromadzonym na nim balastem.

– Oczywiście, że jest więcej. Paproć zleciała. Specjalnie odsunęłam tylko do kwiatka, jakiś kretyn popchnął i proszę. Wszystko na ziemi. Nikt we mnie nie wmówi, że te drzwi ruszył przeciąg.

W nikogo nie dałoby się wmówić, że ciężkie, przesuwne drzwi zareagowały na jakikolwiek przeciąg, choćby to nawet była trąba powietrzna. Mogły polecieć razem z całym domem, ale nie same.

Spokój i beztroska przepadły. Musieliśmy pogodzić się z okropnym faktem, że przestrzeń mieszkalną Alicji noc w noc profanuje jakaś obca siła, dokonująca zniszczeń i bez wątpienia łasa na koniak. Głupia ta siła musi być beznadziejnie, jeśli wydaje się jej, że działa niezauważalnie.

– Albo jest mu, temu jakiemuś, wszystko jedno – podsunął Paweł, wracając do salonu. – Gówno go obchodzi, wiemy o nim czy nie, robi swoje i cześć.

– I węchu nie ma – zauważyła z niesmakiem Beata. – Tam jeszcze ciągle strasznie śmierdzi.

Zła jak diabli Alicja usiłowała opanować prawdziwe uczucia, żeby we własnych oczach nie zasłużyć przypadkiem na miano histeryczki. Wyeksponowała tylko jeden kłopot, zręcznie udając, że żadne inne nie istnieją.

– No więc właśnie, mnie też się wydaje, że świeże powietrze do piwnicy tak całkiem nie doszło i wściekła jestem, bo nie mogę tego zamrażalnika zamknąć i włączyć. Myślicie, że dobrze mi się wydaje?

– Doskonale ci się wydaje, jak rzadko – pochwaliłam ją czym prędzej.

– A zamknięty nie wywietrzeje…

– Z pewnością nie. I cokolwiek tam wetkniesz, przejdzie tym apetycznym aromatem.

– To jak mam zamknąć dom? Przecież muszę zostawić przewiew, inaczej nie wywietrzeje do sądnego dnia! Słuchajcie, może postawić tam wentylator?

– A może naprawić… – zaczął Paweł ugryzł się w język. – To znaczy, tego… Zastanowić się…

Doskonale zgadłam, że miał na myśli naprawę wentylacji mechanicznej, wykonanej kiedyś pieczołowicie przez Thorkilda, zdewastowanej później przez jeża i pozostawionej odłogiem, ponieważ nienawiść Alicji do wszelkich tego rodzaju napraw znał równie dobrze, jak ja. Wolał jej się w tej chwili nie narażać.

– Może otwierać szeroko tylko w dzień – zaproponowała nieśmiało Beata. – A na noc zamykać… A zostawiać samo okno, tak odrobinę uchylone…

– Nie chcę tu nikomu wymawiać, ale przez takie odrobinę uchylone okno Joanna kiedyś wlazła – wytknęła grzeczniutko Alicja.

– Byłam młodsza – przypomniałam z westchnieniem.

– No to co? Skąd wiesz, w jakim wieku jest ten jakiś kretyn?

– Jeśli to Blekot, wiośnianą młodość ma już raczej za sobą.

– Nie wiem czy Blekot. Skoro robimy naradę produkcyjną, ja bym się napiła kawy. Zaraz, ustalmy, jak to było, myśmy poszły spać, wy wróciliście… A…! Jak wam poszło ze śmieciami?

– Śpiewająco – zapewnił ją Paweł. – Udało nam się upłynnić trzy torby i nogę, każdą sztukę gdzie indziej. Wróciliśmy prawie całkiem bez hałasu i nic by nie było, gdyby nie to, że zapomniałem o tej twojej orkiestrze…

– Zgadza się – przyświadczyłam. – Najpierw zaryczało w wychodku, a potem runęło w atelier. Z czego wynika, że ktoś był w atelier na samej górze…

– Myślał, że wszyscy śpią, bo w domu panowała cisza…

– Otóż to! Spłoszył się rykiem, może usłyszał jakiś ruch, bo trudno tu się przemieszczać bezszelestnie, potrącił piramidę na kufrze i uciekł. Czegoś tam chyba szukał?

– I nawet wiem czego – powiadomiła nas Alicja z zimną krwią, wyjmując z mikrofalówki filiżaneczkę z odrobiną zagrzanej wody. – Nie chcecie kawy? W mikropiecu woda gotuje się w minutę, zrobić wam?

– Zrób, przecież i tak teraz nikt nie zaśnie.

Prztyknęłam czajnikiem, żeby zrobić sobie herbatę.

– Uważasz, że czego szukał?

– Kota w worku. Zaczynam być tego pewna. Nie zauważyłaś może, ale tam, w kącie, koło balustrady, stoi jeszcze jeden worek, zostawiałam sobie te worki, bo są bardzo dobre na różne rzeczy. No owszem, nie rzuca się w oczy, bo coś na nim leży, ale kawałek wystaje, a one są dość charakterystyczne. Pchał się do niego i przeciskał obok kufra.

– A w tym worku jest co? – spytałam z szaleńczym zaciekawieniem.

Beata i Paweł zamarli nad stołem z łyżeczkami w rękach, wpatrzeni w Alicję.

– Nie pamiętam dokładnie – wyznała Alicja w zadumie. – Ale zdaje się, że jakieś resztki odzieżowe, tak mi się jakoś majaczy. To jeszcze z dawnych czasów… a może mydło Siedem Kwiatów…

– Myśl, że do dziś dnia posiadasz cały wór mydła Siedem Kwiatów, wydaje mi się ogłuszająca – powiadomiłam ją po chwili ogólnego milczenia.

– Nie cały wór! – zniecierpliwiła się Alicja. – Trochę. No, ileś tam. Podobno, tak słyszałam albo może czytałam, zostało stwierdzone, że ono jest dobre na mole. To znaczy, mole od niego uciekają. No to przywiozłam sobie… różne osoby mi przywoziły z Polski, bo co szkodzi sprawdzić, i włożyłam je tam na wszelki wypadek. Dobre czy nie, nie wiem, w każdym razie mole mi się jakoś nie zalęgły.

– I to się znajduje w tamtym worze – powiedział słabo Paweł po kolejnej chwili milczenia.