Выбрать главу

– Takie mam wrażenie. Różne resztki mi się plątały, futerko po teściowej, zdaje się, kołnierz od żakietu… Coś tam jeszcze, chyba jakaś farba i pędzle, możliwe, że wszystko razem do któregoś worka wepchnęłam i tak mi się wydaje, że to właśnie ten worek. Nawet kiedyś o nim myślałam.

– Destruktywnie…?

– Co?

– Myślałaś, żeby może wyrzucić…?

– Nie, żeby sprawdzić, czy tam nie ma starych, roboczych spodni Thorkilda.

Zabrzmiało mi to jeszcze bardziej ogłuszająco.

– I do czego ci miały służyć robocze spodnie Thorkilda?

– Nie wiem, nie pamiętam. Może dla Dagmar? A może chciałam coś podłożyć przy malowaniu klapy na antresolę. Co to ma za znaczenie i w ogóle dlaczego w środku nocy rozmawiamy o starych spodniach Thorkilda?

– Nie rozmawiamy o spodniach Thorkilda, tylko o workach na koty – skorygował Paweł. – To znaczy, o kotach w worku. Ale wiecie… Coś mi się chyba pomieszało, bo też nie wiem dlaczego.

Z wysiłkiem wydobyłam się spod wpływu mydła Siedem Kwiatów i roboczych spodni Thorkilda.

– Bo Alicja ma skojarzenie kota w worku z Mariankiem. Między nami mówiąc, sama również używałam na mole mydła Siedem Kwiatów, bezskutecznie, mole czuły się z nim doskonale, ale to może dlatego, że w grę wchodziły mole arabskie…

– Skąd, na litość boską, wzięłaś mole arabskie i czym się różnią od naszych? – zainteresowała się gwałtownie Alicja, która z molami miała dość dużo do czynienia.

– Przywiozłam razem z wełną z Algierii, a czym się różnią, nie wiem. Może właśnie stosunkiem do mydła Siedem Kwiatów.

– I jak się ich pozbyłaś?

– Wszystkie tekstylia wystawiłam w foliowych torbach na balkon akurat, jak była jedna z zim stulecia i przez miesiąc temperatura podchodziła pod dwadzieścia stopni mrozu, a w nocy nawet lepiej. Stały tak aż do wiosny i podziałało radykalnie. Potem już mola nie widziałam na oczy, chyba że takie spożywcze.

– Miałaś spożywcze?

– No pewnie. Latały po całej kuchni i myślałam, że to są te moje szare komórki, które z wiekiem opuszczają umysł człowieka.

– Dobrze myślałaś – pochwaliła Alicja z wielkim uznaniem. – I co zrobiłaś?

– Nic, wyrzuciłam wszystko jadalne, na szczęście nie były to produkty cenne, i cały bufet wyszorowałam spirytusem salicylowym. A także zwykłym, jadalnym. Substancji trujących wolałam nie używać. Czy możesz uprzejmie odczepić się od moli i wrócić do Marianka?

– No dobrze, mogę. Z dwojga złego wolę chyba Marianka niż mole. Nie żre wełny.

Paweł odzyskał głos.

– Już wiem. Zrozumiałem, że Marianek grawitował w kierunku kocich worków, a w atelier stoi coś takiego. Drogą logicznych skojarzeń dochodzimy do poglądu, że do Alicji nocami wdziera się Marianek i powoduje różne szkody, usiłując tych worków dopaść. Ale, Alicja, on tu przecież bywał, mieszkał, przez parę lat się pętał, naprawdę pcha się do starych spodni Thorkilda? Przecież to nie ma najmniejszego sensu!

Bez żadnego trudu Alicja zachowała zimną krew i najdoskonalsze opanowanie.

– Bo ani Marianek, ani nikt inny… no, teraz wy, ale nie wytruje was przecież… nie ma pojęcia o tym, co robiłam z workami po licytacjach. Jest to moja prywatna sprawa, ale mogę wam powiedzieć. Patroszyłam je różnie, czasem od razu, a czasem z opóźnieniem, a trwało to, zwracam wam uwagę, przez trzydzieści lat…

– Trzydzieści cztery – poprawiłam bezlitośnie.

– No, może. Nie jest wykluczone, że któreś tam udało mi się zaniedbać i do tej pory nie wiem, co w nich jest. Ale niewiele, o ile pamiętam, trzy do czterech. Wobec kupionych osiemdziesięciu sześciu, procent jest nikły, i wypatroszyłabym je nawet zaraz, gdybym wiedziała, gdzie są. W te wypatroszone natomiast wkładałam różne inne rzeczy… o, siedem sztuk leży przy kompoście, tam jest specjalna ziemia pod imbir i akantusy…

Rzuciło mną.

– Co…?! Pod imbir i akantusy musi być specjalna ziemia?! Alicja…!!!

Alicja uparcie prezentowała kamienny spokój.

– Przecież ci mówiłam, że to nie są łatwe rośliny. Jednym uchem słuchasz, a drugim wypuszczasz. Zlekceważyłaś, powiedziałaś, że w dupie masz ziemię i sama sobie zrobisz na krowim łajnie…

– One się teraz pokłócą o ziemię i ogród – powiedział Paweł do Beaty zgnębionym tonem. – Nie wiem, czy uda się je oderwać od tematu, może się pozabijają na poczekaniu. Nie znam sedna rzeczy i pojęcia nie mam, jak przeciwdziałać.

– Ja znam – powiedziała bardzo przejęta Beata. – Też mam ogród, widziałam takie szczątki u Joanny… Słuchajcie, ale przecież…

O, nie, nie mogłam się tak od razu uspokoić.

– A ja się męczę ósmy rok! Jak chora krowa! Skąd, dłużej, od dwunastu lat się z tym gównem kotłuję! A ty mi teraz mówisz, że siedem worków w twoim kompoście leży, teraz, od kiedy leży, ty zołzo?! Od wczoraj…?! A nie mogłaś powiedzieć w zeszłym roku, dwa lata temu, niech mi łeb odpadnie, jeśli to nie leży od pięciu lat…!

– Popatrzcie, czy się tu gdzieś coś nie turla, bo leży od dwóch – poprosiła Alicja, spoglądając pod stół i ociekając trującą słodyczą. – Więc ten łeb już jej odleciał, może trzeba znaleźć, bo się ktoś potknie. Uspokój się, idiotko, dwa lata temu dostałam to od człowieka, sama robiłam, ale gorsze. Mogę ci dać cały worek, w zeszłym roku bym ci dała, ale nie chciałaś…

– Zabiję ją – obiecałam z ponurą zaciekłością. – Przyjaciółka, nie przyjaciółka, ale muszę ją zabić, bo inaczej szlag mnie trafi! Dajcie mi czegoś! Jest jeszcze jedna butelka wina, wiem na pewno!!!

Problem był o tyle skomplikowany, że wielostronny, i emocje we mnie w mgnieniu oka utworzyły kłębowisko nie do rozwikłania. Ponuro i bez słowa, zadławiona nieco, słuchałam wyjaśnień Beaty, udzielanych Pawłowi, jak to na własne oczy widziała w moim ogrodzie zdychające imbiry trujące, akantusy długolistne i parę innych roślinek, wszystko przywożone z różnych stron Europy, jak wysłuchiwała dramatycznych opowieści o moich staraniach, wysiłkach i klęskach, jak to Alicja z dna absolutnego i zerowej wiedzy w ciągu dziesięciu lat przeskoczyła na szczyty fachowości ogrodniczej, jak mnie gnębił głupi pech, jak własną ręką produkowałam kompost naukowy, jak mi do tego miejsca brakowało. Paweł przez ten czas otwierał butelkę, ja zaś z rozgoryczeniem wspominałam zeszły rok, kiedy to Alicja rzeczywiście proponowała mi worek, a ja jechałam z dziećmi, w cztery osoby, z potwornym bagażem, a w dodatku nie do Polski, tylko do Paryża. Co niby miałam z tym workiem zrobić, posadzić go na miejscu kierowcy…?! A teraz mi ta gangrena wymawia! A wcześniej o specjalnej ziemi w ogóle mowy nie było!

Do tego Marianek, koty w worku, ryczący wychodek, niebiańskie wonie po nodze baraniej, platynowe szachy i Blekot! Co za myśl kretyńska mnie naszła, że to będzie przyjemny pobyt…!!!

– Zawsze, jak nie powiem, to chociaż pomyślę w złą godzinę – wymamrotałam pod nosem. – Dobrze, zabiję ją później, możemy wrócić do tematu…

– Czekajcie, zanim co – powiedział niespokojnie Paweł, któremu ogród nie stał kością w gardle i nie ćmił umysłu. – Ta noc i tak zmarnowana, która godzina…? Już po trzeciej. Może jednak wywieźć gdzieś tę resztę do końca, bo mam wrażenie, że teraz śmierdzi w całym Birkerød. Zaczną szukać źródła subtelnej woni i znajdą pod twoją furtką, to chyba nie będzie dobrze, nie? Padną na ciebie podejrzenia…

– Nic z tego – przerwała zimno Alicja. – Z tamtych śmietników jeszcze nie wywieźli i nie ma tego gdzie utykać. Musimy poczekać do wieczora. Zdążymy, w takim tempie poszukiwań nie zorganizują. W tym kraju nikt się nie śpieszy.

– Sąsiad doniesie – mruknęłam złowieszczo. – Już też, cholera, nie miało kiedy się zaśmiardnąć, tylko akurat teraz, kiedy mamy na głowie Marianka! A, prawda, jedno z drugim się wiąże…