No to już nie musimy pytać Anity, czy Pamela zna Blekota…
Światło mi się zmieniło, ruszyłam, niezmiernie przejęta. Wkroczyłam do domu Alicji i okrzyki wydałyśmy równocześnie, Marzena i ja.
– Słuchajcie, panienki, widziałam Pamelę na konszachtach z Blekotem! – zawołałam już w korytarzyku.
– Dobrze, że jesteś! – ucieszyła się na mój widok Marzena. – Co to było z tym twoim jajkiem Fabergé?
Zważywszy, iż zarazem wnosiłam do domu część zakupów i trudno mi było pomieścić się z torbami w ciasnym przejściu, Alicja zaś zaczęła dopytywać się z naciskiem, czy nie kupiłam przypadkiem czegoś zamrożonego, osiągnięcie wzajemnego porozumienia napotkało niejakie trudności. Dopiero po przyniesieniu reszty produktów i pozbyciu się ich w kuchni mogłyśmy rozmawiać całymi zdaniami.
– O jajku będzie krócej, więc powtórz jej od razu – zarządziła Alicja. – Ja tak dokładnie nie pamiętam.
– Chcę piwa, póki zimne – odparłam stanowczo i wygrzebałam butelkę z torby.
– Czy miałaś jakieś jasnowidzenie? – zainteresowała się Marzena, kiedy skończyłam sensacyjną opowieść o cennej zgubie. – Czy wymyśliłaś tylko tak sobie? Bo to wcale nie jest takie nieprawdopodobne. Też bym chciała zimnego piwa, mogę sobie wziąć?
– Wymyśliłam, ale to przez to całe gadanie o kocich workach. Gdyby ona się wreszcie zdecydowała, czy ma jakieś nie rozkopane, ile i gdzie…
– Wiem, że mam, wiem, że kilka, i wiem, że w różnych miejscach – zirytowała się Alicja. – Obie jesteście głupie. Naprawdę wam się wydaje, że tak łatwo je znaleźć w tym domu? Przyjdzie taki łachmyta trzy razy, rozejrzy się i już ma, tak? I jeszcze bez trudu je wyniesie, akurat. Może i mam tu trochę bałaganu, ale proszę, jaki się okazuje użyteczny!
– Jest w tym odrobina racji – przyznałam z niechęcią, popijając piwo.
– Ale może jednak zacznij zamykać drzwi – zaproponowała Marzena z troską. – Przynajmniej na noc.
– Zacznę, jak przestanie śmierdzieć.
– Już przestaje. Z atelier wychodzi, prawie wyszło, główne źródło tkwi teraz przy furtce, wieczorem usuniemy to z Pawłem do reszty. A w ogóle na razie jest dzień. Poza tym, chciałabym się dowiedzieć, czy wy głuche jesteście, podobno obie macie świetny słuch, mówię do was jak do ściany, widziałam Pamelę z Blekotem!
– No właśnie, powiedz o tym! – ożywiła się zmartwiona całą sytuacją Marzena.
– Rozpoznałaś Blekota? – spytała Alicja niedowierzająco. – Po tylu latach? Przecież go nie widziałaś od wieków.
– Mam pamięć wzrokową, a on ma taki charakterystyczny nawyk, zawsze miał, unosi jedną brew. I sama mi powiedziałaś, jak obecnie wygląda. Zresztą, przyznaję, gdybym się na niego natknęła zwyczajnie, na ulicy, wcale bym go sobie nie przypomniała, to znaczy owszem, wiedziałabym, że znam tę gębę z dawnych czasów, ale kto to może być…? Zgadłabym po godzinie, po tygodniu albo wcale. Ale tu mi pomogło skojarzenie, tyle gadania o nim i do tego Pamela. Akurat o niej myślałam. W dodatku rozmawiali jakoś tak konspiracyjnie, wciśnięci w żywopłot…
– Trzeba było podsłuchać, co mówią.
– Na pustej ulicy? Zostawić samochód pod światłami i zakradać się ku nim na czworakach, rzeczywiście, nie zwróciliby na mnie żadnej uwagi!
Marzena zastanawiała się intensywnie.
– Nie podoba mi się to wszystko. Czy oni tworzą całą szajkę? Pasożyt, Pamela, Blekot, Marianek…
– Anita… – podsunęła zachęcająco Alicja.
– Anita niepewna – zaprotestowałam. – Odczep się od niej chwilowo.
– Zaraz – ciągnęła Marzena. – Nie przeszkadzajcie mi, ja myślę. To ma jakiś logiczny ciąg, niech go znajdę. Był Blekot. Marianek zwierzał się Alicji z kłopotów i twierdził, że musi coś znaleźć…
– Mętnie twierdził – przypomniała Alicja.
– Mętnie, nie szkodzi. Wpatrywał się w kocie worki, ale mógł nawet nie wiedzieć, w co się wpatruje. Blekot zostawił lekturę Jasia i chce ją odzyskać, zależy mu, załóżmy, że wysłał Marianka, żeby znalazł i ukradł…
– W atelier…?!
– U Alicji wszystko może leżeć wszędzie. Wyobraź sobie – Marzena odwróciła się nagle do mnie – Alicja czyta to… no, przegląda… na tarasie, wpada jej w oko jakaś roślina, trzeba jej podsypać trochę nawozu, idzie do atelier po miskę z mierzwą, czasopismo zostawia gdziekolwiek wśród ceramiki…
– Wyobrażam to sobie bez najmniejszego trudu – zapewniłam ją. – W ten sposób właśnie ona gubi najrozmaitsze rzeczy. Zresztą, nie tylko ona, ja też. A jeszcze jak akurat zadzwoni telefon…
– No więc właśnie. Można zestawić Blekota z Mariankiem, ale co w tym robią Pamela i pasożyt? A, już wiem! Nie mogąc wydusić nic sensownego z Marianka, Blekot próbuje zaangażować Pamelę, niech tu przyjdzie do ciebie z wizytą i może jej się uda trochę rozejrzeć…
– Nie uda jej się – mruknęła Alicja.
– Ale on tego nie wie. Działa na dwa fronty. Pasożyta Pamela może znać tylko przypadkowo, chociaż, jeśli szajka… Czy naprawdę nie masz nic cennego, oprócz szachów, o czym on mógłby wiedzieć? Alicja…?
Alicja skrzywiła się, obejrzała, wstała od stołu i wstawiła do mikrokuchenki filiżaneczkę z odrobiną wody.
– Nie chcecie kawy?
– Nie chcemy. Zastanów się, co masz?
– Nie wiem. Nic. Srebra po ciotce. Obrazy po pradziadku. Nie trzeba ich szukać, bo wiszą na ścianach. I te szachy, o których nikt nie wie. Pasożyt mieszkał w tym pokoju, gdyby wiedział, uważacie, że jeszcze by tam stały?
– No to zostają tylko koty w worku i czasopismo Jasia – orzekła Marzena stanowczo. – W tym tkwi sedno rzeczy. Marianek i Pamela dowiedzieli się od Blekota, a pasożyt od Pameli…
– A, właśnie! – przypomniałam sobie. – Przeczytałyście tę prasę?
– Tak. I mnie się wydaje… – zaczęła Marzena i nie dokończyła.
Głuchy rumor dobiegł nagle z atelier. Coś się tam zwaliło i zleciało ze schodów. Poderwałyśmy się wszystkie trzy, od razu popełniając błąd, bo popędziłyśmy przez salon i pokój telewizyjny i otwieranie po drodze podwójnych drzwi zmarnowało nam trochę czasu. Tymczasem wyjście na taras było szeroko otwarte i przez nie można było w mgnieniu oka wypaść na zewnątrz. Przepadło, kiedy udało nam się przedostać na pierwsze schodki, w głębi ogrodu mignęły tylko nogi w spodniach i był to jedyny dowód na upór i wytrwałość bezczelnego poszukiwacza.
Zeszłyśmy jednak na dół, żeby ocenić rodzaj i rozmiar zniszczeń.
– No, no – powiedziała Marzena, taktownie usiłując ukryć triumf.
W połowie dolnych schodów leżał wypchany koci wór.
– Cholera – powiedziała Alicja, zła jak diabli. – Skąd on to wywlókł?
Skąd wywlókł, to wywlókł, ale najwyraźniej w świecie nie mógł z pękatym ciężarem przedostać się na górę. Zepchnął dużo różnych rzeczy, w tym skrzynkę z suchym nawozem, drugą z jakimiś drewnianymi kawałkami, stos papierów i dwa pudła, z czego jedno pełne kamieni. Kamienie, turlając się, narobiły największego łoskotu, z tym że zepchnięte zostały nie sprawcą bezpośrednio, tylko wystającą deską, która wyglądała mi na połowę solidnej szuflady. Tkwiła jeszcze w poprzek i łatwo było odgadnąć, dlaczego wystraszony hałasem złoczyńca porzucił swój łup i uciekł z pustymi rękami.
Wściekłość Alicji nieco się zmniejszyła.
– Wiedziałam, że ta resztka szuflady na coś mi się przyda, no i proszę. Swoją drogą, to już szczyt wszystkiego, grzebać mi tu w biały dzień! A ten wór… Zaraz… Czy on nie leżał pod schodami? Świetnie ten kretyn trafił!
– Bo co tam jest? – zaciekawiłam się natychmiast.
– Nie jestem pewna, ale zdaje się, że stare koło garncarskie…
Zmusiłyśmy ją do sprawdzenia zawartości od razu, bo nadmiar wątpliwości zaczynał przytłaczać. Istotnie, na dnie wora spoczywało średnie koło garncarskie, wyżej zaś liczne szczątki starych butów, dwie pary łyżew, cztery zleżałe dętki samochodowe i połamane kawałki czegoś, przeważnie metalowe. Oraz coś dużego, tekstylnego, podartego porządnie, zasłona okienna chyba albo narzuta na tapczan, która skutecznie taiła kanciastą zawartość worka.