Выбрать главу

– Nie wierzę, że oni wszyscy żyją w zgodzie – rzekła w zadumie Alicja. – Popatrz, jak te koty dekoracyjnie się rozmieszczają… Pasożyt i Pamela? Pamela i Bełkot? No, może Marianek nieszkodliwy…

– Nie tyle nieszkodliwy, ile głupi – skorygowałam.

– Ma swój rozum…

– Zaczynam w to wątpić. Instynktem wybiera sobie to coś, na czym może żerować, ciebie na przykład. To gdzie mu do Blekota, gdzie do Pameli, gdzie do pasożyta? Powinien ich unikać jak trądu.

– Dał się otumanić…

– A, to rzeczywiście doskonale świadczy o jego rozumie! Chyba że się wyrobił życiowo i udając głupotę, ich wszystkich wyroluje.

– No i niechby!

– Tylko może już nie twoim kosztem?

– A co tu ma do rzeczy mój koszt, nie zawracaj głowy. Niech oni się ze sobą kotłują, nic mnie to nie obchodzi i w ogóle zaczyna to być nudne. A propos, Paweł zabrał te śmieci spod furtki?

– Śmieci…! – prychnęłam ze zgorszeniem. – Elegancko to określasz. Ale zabrał, owszem, Beata nawet pozamiatała resztki.

– I co z nimi zrobiła? – zaniepokoiła się Alicja.

– Wgarnęła do torby i też zabrali.

– Mam nadzieję, że nie przywiozą z powrotem.

– Gdybyśmy chciały, możemy iść spać, skoro mają klucze.

– Nie wiem, czy warto, bo wrócą, któreś pójdzie do wychodka, zapomni się i spuści wodę…

Siedziałyśmy nadal, nie ruszając się z miejsca i powoli dochodząc do wniosku, że Blekot, spiritus movens całej akcji, starannie wybrał sobie pomocników spośród osób, znających dom Alicji. Poszukiwania nie ulegały wątpliwości, w kwestii kotów w worku Alicja się wahała. Moim zdaniem, to wahanie wtłaczała w siebie siłą, żeby nie poczuć się zmuszona do odnalezienia wszystkich i sprawdzenia ich zawartości, ale nie chciało mi się teraz z nią kłócić. Bardziej była skłonna zgodzić się na romans, cokolwiek by myśleć o charakterze Pameli, urodą dysponowała bezsprzecznie, a Blekot, mimo wieku, mógł stanowić miłą odmianę po skandynawskiej oziębłości.

W chwili kiedy szumiąca i powarkująca zmywarka wreszcie zamilkła i zdążyłam z niechęcią pomyśleć, że teraz te wszystkie naczynia trzeba wyjąć i sensownie pochować, w drzwiach na taras pojawili się Paweł z Beatą. Pojawili się jakoś tak, że od razu w salonie strzeliło napięcie.

– Alicja – powiedział Paweł z potwornym zakłopotaniem – ja nie chcę się powtarzać, ale chyba jest kłopot…

– Złapali was ze śmieciami? – zgadła żywo Alicja. – No trudno, zapłacę karę.

– Nie. Śmieci przeszły ulgowo. Ale tu u ciebie w ogrodzie leży trup.

– Oszalałeś? Jaki trup?

– Damski. Jak Boga kocham, nie wygłupiam się wcale.

Alicja z niesmakiem popatrzyła na niego, popatrzyła w ciemny ogród, popatrzyła na mnie i zachowała zimną krew.

– Niech ktoś wyjmie tę resztkę Napoleona, bo Beacie się przyda, chyba że udaje. Ale udaje tak dobrze, że nagroda jej się należy. Trup, doskonale, i kto to jest, ten trup?

Z westchnieniem podniosłam się i przedarłam do szafki z Napoleonem. Beata milczała, relację kontynuował Paweł.

– Nie wiem. Za to wiem, że w takich wypadkach świadek powinien być ścisły. Znaczy, mam na myśli, znalazca, trupa. Na twarzy leży, plecami do góry, więc za plecy głowy nie daję, ale gdyby mi pod karą śmierci kazali zgadywać, powiedziałbym, że Pamela.

– Pamela. Świetnie. I gdzie dokładnie leży?

– Na samym końcu. Pomiędzy dziurą a kompostem. Bliżej dziury.

Posiadłość Alicji, licząca sobie trzy tysiące metrów, miała kształt prostokąta, z czego wynika, że dwa jej boki były dłuższe, a dwa krótsze. Dom stał blisko ulicy przy krótszym boku i cała reszta ogrodu ciągnęła się w głąb. Zakrzewiona była tak, że z tarasu widziało się zaledwie jedną czwartą z kawałkami trawniczka, reszta ginęła w malowniczym gąszczu i dla obejrzenia zachwycająco pięknej całości należało odbyć kręty spacer. Wszędzie rosło coś prześlicznego i ukazywały się nowe widoki, zaskakujące na tak niewielkiej przestrzeni. Na samym końcu, pod ogrodzeniem sąsiada, akurat po przeciwnej stronie niż dziura w żywopłocie, znajdowały się zasobniki z kompostem i w rogu szopka na narzędzia, wszystko osłonięte rozmaitym zielskiem.

W dzień tego miejsca nie było widać, a co mówić w ciemnościach. Paweł wskazywał tamten kierunek, trochę niepewnie, trochę z przekonaniem, a trochę przepraszająco. Wyszło nam, że ów trup powinien leżeć w zdziczałych truskawkach, poprzerastanych rdestem i czymś jeszcze, płożącym się dywanowo, czego nazwy nie znałam. Także pokrzywami, perzem i koniczyną, Alicja ten koniec ogrodu trochę zaniedbywała.

Zawahała się teraz. Dałam Beacie napój wzmacniający, weszła do salonu, padła na fotel i chlapnęła sobie bez oporu. Paweł ciągle stał w drzwiach.

– Mam się wypierać, że to widziałem, czy coś zrobisz?

Alicja jeszcze nie ruszyła się z miejsca.

– Uważasz, że co mam zrobić? Pochować tego trupa od razu czy próbować go ożywić? Skąd w ogóle wiesz, że to trup? Może ci się tylko tak wydało?

– Mnie też się tak wydało! – jęknęła cichutko Beata od stołu salonowego. – Zimne to bardzo! I chyba sztywnieje! I baba! Alicja, nie mam słów, żeby cię przepraszać, ale naprawdę nikogo u ciebie nie zabiłam! To nie ja!

– Wcale cię nie posądzam – powiedziała Alicja łaskawie. – Okropnie mi się teraz nie chce rozwijać jakiejś kryminalnej akcji, myślałam, że pójdziemy spać, jak normalni ludzie. Joanna…

Westchnęłam naprawdę bardzo ciężko.

– Jako kryminalistka, czuję się zmuszona cię zastąpić, ale w razie czego macie twierdzić, że Alicja akurat siedziała w wychodku i dlatego ja tam poszłam. Wbijcie to sobie do głowy na mur. No dobrze, pokaż tego trupa.

Paweł miał przy sobie reflektorek, który stał się potrzebny dopiero przy znalezisku, bo w chwilę po wyjściu z domu okazało się, że coś widać. Gdzieś na ulicy świeciły latarnie, sąsiad na tyłach miał piętrowy dom i z góry świeciło z okna, pogodne niebo było usiane gwiazdami, dawało się odróżnić rododendron od trawiastej ścieżki, poza tym znałam ten ogród. Nie przewracając się o nic, dotarłam aż do truskawek, wedle wskazówek Pawła skręciłam trochę w prawo, oparzyłam się tylko raz i zostałam zatrzymana. Paweł zapalił latarkę.

Zważywszy, iż uwierzyłam mu od pierwszej chwili, nie doznałam wstrząsu. Na wesołej i bujnej, acz dość niskiej zieleni leżała postać ludzka, jakoś było widać, że płci żeńskiej, okryta częściowo blond włosem do pozazdroszczenia. Natychmiast zrozumiałam, skąd się Pawłowi wzięła Pamela, miała te włosy konkursowe, prawdziwe, nie farbowane, popielaty blond, takim samym odcieniem szczyciłam się w wieku lat sześciu i nie mogłam odżałować, że mi przeszło, a zapomnieć tym bardziej. Upinała je w kok, plotła warkocz, rzadko nosiła rozpuszczone, ale czasem jej się zdarzało i widziałam to na własne oczy. Też od pierwszego kopa wymyśliłabym Pamelę, nie zważając na dżinsy.

– Macaliście ją? – spytałam surowo po chwili.

– Niestety, tak. Ściśle biorąc, Beata na niej usiadła, ale nie mów o tym nikomu, bardzo cię proszę…

– No co ty, głupi…?

– No, rozumiesz, opanowała się, nawet nie krzyknęła, ale tego… Zaświeciłem, no, rozumiesz, sama widzisz… Sprawdź, ja nie patolog, ale to już chyba rigor mortis…

Zaprotestowałam z szaloną energią.

– Mnie widoki wystarczą, ona leży, chyba to rzeczywiście Pamela, ale możemy się mylić. Nie ma siły, Alicja musi coś zrobić, chyba że…

– No…? – spytał z nadzieją Paweł po chwili milczenia.

Przeleciało mi przez głowę mnóstwo pomysłów. Poczekać do rana, kto po nocy łazi po ciemnym ogrodzie… Poczekać w nieskończoność, można długo nie odwiedzać zaniedbanego i niewidocznego zakątka… Zakopać ją w kompoście, to ledwo kilkanaście metrów… Wyciągnąć przez dziurę w żywopłocie i porzucić na ulicy, i niech ją znajdzie ktoś inny, tu mały ruch, do jutra przeleży…