– Ale nie mogą uznać za motyw twojej ceramiki, skoro nie ty jesteś zabójcą – spróbowałam ją pocieszyć. – Pies cię nie wskazał, a trudno sobie wyobrazić, że wynajmujesz ochroniarza do skorup, zarazem zostawiając atelier otworem…
– Może właśnie dlatego? – wtrącił z troską Paweł.
– Nie – powiedziała Alicja. – Nie przyznałam się, że zostawiam w nocy, a w dzień tu wszyscy wszystko zostawiają otworem. Poza tym, u normalnych ludzi trudno grzebać w dzień, jeśli są w domu, i w ogóle tu ciągle jeszcze nie bardzo kradną.
– I o co więcej cię pytali?
– O znajomości Pameli. Powiedziałam, że ona dla mnie za młoda, inna grupa towarzyska i ja o niej nic nie wiem. Prawie nie zełgałam, jeżeli nie liczyć Bełkota, pasożyta i Marianka… i Anity… Pomijając już, że to nie są jej znajomości, tylko moje, przez nią, można powiedzieć, przywłaszczone.
– I myślicie, że co teraz…?
Westchnęłam ciężko i zawahałam się nad stołem, niepewna, czego się napić. Kawy, herbaty, piwa…? Zdecydowałam się na kawę, bo stała pod ręką, a Beata uparcie gotowała wodę w czajniku.
– Alicja, teraz muszę ci powiedzieć to coś, od czego mi jest przykro – oznajmiłam grobowo i na tym się skończyło, bo w przedpokoju pojawiła się Marzena, tak zdenerwowana, że nawet nie zapukała.
– Co się dzieje? Policja, tutaj…?! Jezus Mario, co się stało…? – obrzuciła nas bacznym spojrzeniem i jakby doznała ulgi. – No, jesteście wszyscy, a już się przestraszyłam… Co się tu dzieje?!
– A co, jeszcze tam stoją? – zaciekawiła się Alicja.
– No, tu, niestety, mamy zwłoki – powiedział równocześnie Paweł za moimi plecami. – Alicja chciała użyźnić ogród, ale się sprzeciwili.
– Co…?!
– No wiesz, najżyźniejsza ziemia jest na cmentarzach…
– Może ci zrobię kawę, bo akurat jest gorąca woda – zaproponowała gorliwie Beata.
– Usiądź – zaleciłam przezornie. – Cholera, zapomniałam pojechać do sklepu, a miałam kupić nowy koniak. Czekajcie, może zaraz szybko skoczę, to parę minut…
– Siedź! – rozkazała Alicja ostro, bo już się zaczęłam podnosić. – Albo nie siedź, sięgnij do szafki na dole, tam w głębi, w prawym rogu.
– Niech Paweł sięgnie, on młodszy. Paweł, rusz się!
Marzena stała jak przymurowana, wsparta o krzesło, patrząc na nas z przerażeniem. Po chwili torbę z ramienia opuściła na podłogę, obeszła to krzesło i powoli na nim usiadła.
– To przecież niemożliwe, żebyście wszyscy byli pijani…! O tej porze…?!
– Nikt nie jest pijany, wszyscy trzeźwi jak świnie – wyjaśniła niecierpliwie Alicja. – Beata, daj jej tej kawy, mnie też możesz dać. O zwłokach prawda, jakiś kretyn zabił Pamelę i nic lepszego nie wymyślił, tylko przywlec mi ją do ogrodu. Paweł ją znalazł wczoraj wieczorem…
Z podziwem pomyślałam, jak wielka jest potęga sensownego łgarstwa. Głowę mogłabym dać, że Alicja już uwierzyła w wersję, wykombinowaną na użytek policji!
– …a dziś od rana robią tu całe dochodzenie. Ale mają psa, który nas uniewinnił, i tłumacza, który mówi po polsku jak normalny człowiek, z tym że pies mnie trochę zdenerwował, bo doprowadził ich do atelier. Okazuje się, że Pamela tam grzebała. Teraz właśnie nie mamy pojęcia, co dalej. Dobrze, że przyszłaś.
Beata postawiła filiżankę z kawą przed Marzeną, wciąż jeszcze trochę oszołomioną. Paweł coś przewrócił, ale łomot był niewielki i głuchy, więc zapewne zleciało któreś pudło. Zaklął delikatnie pod nosem, po czym triumfalnie postawił na stole butelkę.
– No, no, Hennessy… Alicja, jesteś wielka!
– Odkręć i dajcie jej tego od razu.
– Urwałam się z próby – powiedziała Marzena. – Od wczoraj miałam złe przeczucia. Powiedzcie to wszystko jeszcze raz. Czy ja dobrze zrozumiałam, że ktoś zabił Pamelę? Tak zupełnie, na śmierć? To potworne!
Wspólnymi siłami wyjaśniliśmy jej sprawę, Hennessy był w tym nadzwyczaj pomocny. Marzena odzyskała równowagę. Na zmianę, kiwała i kręciła głową, wreszcie westchnęła równie ciężko, jak ja przed jej przyjściem.
– No więc, Alicja, nie ma siły, teraz już musisz przeszukać dom. Dużo można lekceważyć, ale jeśli zaczynają się zbrodnie, trzeba to potraktować poważnie. Nie wiem, kto tę Pamelę załatwił, no, szkoda jej… ale przecież jechałam wczoraj z Anitą i ona nie zaniemiała nagle. Oni rzeczywiście chcą u ciebie coś znaleźć. Przestań stawiać opór, wszyscy ci pomożemy, przeniesiemy ciężkie rzeczy, a do skrytek możesz zaglądać sama i nikt ci nie będzie patrzył w zęby. Nie możesz dłużej zwlekać, bo naprawdę zaczną użyźniać twój ogród.
Omal się nie zakrztusiłam ze szczęścia.
– Dziękuję ci bardzo – powiedziałam uroczyście i z wielką wdzięcznością. – Z ust mi wyjęłaś te rozumne słowa, od rana próbuję ją o tym przekonać i przez gardło mi przejść nie chce. Zastąpiłaś mnie, Bóg ci zapłać, nie muszę się jej narażać!
– Nie mam skrytek – mruknęła Alicja.
– Zgódźmy się na zakątki – zaproponował ugodowo Paweł. – Zakamarki. No, cokolwiek do zaglądania. Obawiam się, że one mają rację, chociaż nie wiem, co to jest, to coś, co trzeba znaleźć.
– Gówno – mruknęła Alicja.
– Nawet jeśli! Po znalezieniu przestaną się zabijać!
Ruszyło nas wreszcie od stołu, wyszliśmy na taras, stwierdzając przy okazji, że wieje trochę wiatru, który usunął już z atmosfery wspomnienie nogi baraniej. Nie śmierdziało ani wokół domu, ani nawet w atelier, ściśle biorąc, nie śmierdziało nogą, bo nikły cień rozpuszczalnika jeszcze pozostał. Alicja ożywiła się gwałtownie, myśl, że może na nowo włączyć i zamknąć upiorny zamrażalnik w piwnicy, wlała w nią nową energię.
– Możesz jutro kupić zapas ryby dla kotów – przyzwoliła mi łaskawie. – Możesz kupić nawet dzisiaj.
– Alicja! – wrzasnęła Marzena rozdzierająco. – Błagam cię, zacznijmy od razu! Ja nie chcę, żebyś i ty użyźniała swój ogród, możesz mi chyba zrobić taką grzeczność! Słuchajcie, bądźcie ludźmi, wykrzeszcie coś z siebie!
Wykrzesaliśmy. Alicja się ugięła.
– No dobrze, ale kawałkami, nie cały dom od razu. Czekajcie, muszę się zastanowić, od czego zacząć. Zaraz… O, Paweł, nie uciąłbyś teraz tej gałęzi? Przynajmniej jedno byłoby z głowy.
Przez czas poszukiwania piły, siekiery i drabinki zdążyłam pojechać do sklepów i zrobić zakupy. Znając Alicję, wiedziałam, że zdążę. Robiła, co mogła, żeby odwlec chwilę rozpoczęcia rewizji w domu, i gdyby nie upór Marzeny, która, też znając Alicję, łamała ręce i rwała włosy z głowy, odwlekanie potrwałoby co najmniej do jutra albo i dłużej. Kiedy wróciłam, Paweł był w połowie roboty, a przy ogrodowym stole trwały rozważania nad udziałem Anity w całej aferze. Zamrażalnik jeszcze nie został włączony.
Jednakże przywiozłam duży zapas mrożonej ryby. Było lato. Duńskie lato, więc nie tropikalne, ale dostatecznie ciepłe, żeby zakup nie wytrzymał. Pozostawienie kociego pożywienia luzem na zewnątrz groziło konsekwencjami zgoła wspanialszymi niż noga barania. A nawet trzy nogi…
Zdawałoby się, że włączenie zamrażalnika to jest chwila. Jeden gest. Możliwe, tylko nie u Alicji.
Dostępu do gniazdka nadal nie było. Wyrwanie zeń sznura w pewnej odległości od ściany stanowiło drobnostkę, potknąć się, szarpnąć i po krzyku. Czynność odwrotna okazała się dziełem na miarę Herkulesa.
Jasne, że w końcu udało nam się utorować drogę do urządzenia, aczkolwiek musieliśmy usunąć płyty sklejki o powierzchni dwóch metrów kwadratowych sztuka, dwie deski kreślarskie podobnych rozmiarów, pudła kartonowe w postaci złożonej, fragment drzwi oszklonych, bez szkła, oddzielnie szkło, liczne tafle rozmaitej grubości, nadtłuczone po rogach i krawędziach, kilka zagruntowanych płócien z napoczętymi obrazami oraz kilka wielkich, sztywnych teczek, pełnych fotogramów. Wszystko konsekwentnie płaskie, ustawione pionowo dokładnie na tej części ściany, która zawierała w sobie gniazdko, i wszystko przytłoczone kamionkowymi donicami pod drzewka pomarańczowe.