– Świadectwo ślubu dają czasem w ozdobnej postaci. Sztywnej.
– Nawet w sztywnej nie ma rozmiarów stołowego blatu. Jeśli to zbierzesz do kupy i wyrównasz, może mieć format normalnej, dużej i grubej książki…
– Ejże, zaraz, zaraz! Marianek wstawiał bajer o dużej i grubej książce!
– Toteż właśnie. I trzeba było patrzeć, jak Anita na niego patrzyła. Ale mogło się zmieścić w pudełku… Cholera, nie pamiętam, na co się zdecydowałam, na pudełko, na gazetę czy na sztywne okładki. A takie coś, nie wiem, czy zauważyłaś, świetnie pasuje do kociego worka, równie dobrze, jak do ustawienia na półce…
– I do wetknięcia pomiędzy stare książki telefoniczne, pudełka z butami, proszki do prania, one też w pudełkach, foldery, prospekty i zdjęcia…
– I wszystko inne – skróciła Alicja. – Słuchaj, myślisz, że oni tam już posprzątali? Bo to ścierwo mi tu lata coraz gęściej.
– Posprzątali czy nie, wracamy. Ale drzwi do atelier jednak bym zamknęła.
– To zamknij. Idź tędy, dołem, przynajmniej połowę drogi będziesz miała łatwiejszą.
Potykając się w ciemnościach, przelazłam dookoła klombu, zamknęłam atelier od wewnątrz i przedarłam się po schodkach na górę, błogosławiąc Thorkilda za rozmieszczenie wyłączników światła we wszystkich możliwych punktach domu. Mogłam zapalić na dole i zgasić na górze, a po ciemku pewnie bym się tam zabiła. Odniosłam wrażenie, że jakimś tajemniczym sposobem udało nam się zrobić większy bałagan niż był wcześniej.
Beata i Paweł zajęci już byli bardziej sobą niż sprzątaniem. Koty pogodziły się z posiłkiem na tarasie, zrozumiawszy same z siebie, że ilość nóg w kuchni bez wątpienia odebrałaby im apetyt. Najedzone i zadowolone z życia porozmieszczały się gdzieś na wyżynach.
– Co mnie dziwi – powiedziałam w zadumie, ponieważ ktoś akurat poszedł do łazienki – to to, że one przywykły do tych ryków i wcale nie reagują…
Marzenie udało się wziąć dodatkowy wolny dzień, przyjechała o świcie i zagnała wszystkich do roboty. Na pierwszy ogień przeznaczyła drugi pokój gościnny, obecnie Beaty, w którym sama deptała po jakichś kocich workach. Alicja ich zawartości nie potrafiła sobie przypomnieć, mogły być zatem dziewiczo nietknięte. Zważywszy, iż docieranie do nich miałam już opracowane wzrokowo, ogarnęły mnie czarne przeczucia i wciąż nie widziałam miejsca na stłoczone tam gzary.
Marzena jednakże była twarda. Ustawiła wszystkich rządkiem w korytarzyku i zarządziła sztafetę.
– Nie musimy wyciągać wszystkiego – powiedziała przy tym pocieszająco. – Tylko tyle, ile trzeba, żeby tam dojść i odsłonić worki. No i wywlec je gdzieś, do salonu albo na taras.
– Alicja, jesteś pewna, że tu leżą wyłącznie te dwa, a nie więcej? – spytał delikatnie Paweł.
– Niczego nie jestem pewna, ale przeważnie je bebeszyłam, więc dużego plonu się nie spodziewaj.
– Nie, nie, mnie nie zależy. Pytam na wszelki wypadek…
Gdzieś koło czwartej łóżko Beaty było już dokładnie zawalone górą makulatury, w korytarzyku brakowało miejsca na postawienie nogi, żelazny stojak i drabina przyozdobiły salon, ale Paweł zdołał się przepchnąć do okna i uchwycić worki. Wyszarpnął je po jednym, podał Marzenie i zaczął na ich miejscu układać pudła. Alicja trwała nad nim niczym krwiożercza harpia, pilnując właściwego rozmieszczania makulatury z łóżka.
Po czym okazało się, że stojaka i drabiny nie ma już gdzie postawić.
– No i to właśnie tak wygląda – wytknęła Alicja z satysfakcją. – Poszukać, poszukać, łatwo gadać. A potem nic się nigdzie nie mieści. Strasznie dawno nie piłam kawy.
– Teraz już możesz się napić – pozwoliła jej Marzena. – Słuchaj, drabinę da się chyba upchnąć w składziku…
– Za wysoka, nie wchodzi. Już sprawdzałam.
– No to trudno, do atelier. Ale ten stojak może przecież zostać na dworze. Jest żelazny.
– Zardzewieje.
– A do czego ci on w ogóle?
– Do zawieszenia prześcieradła, gdybym chciała wyświetlać slajdy.
– O Boże… To nie wiem.
– Nikt nie wie…
– A worki? – spytał Paweł. – Obejrzysz je czy postawimy gdzieś, gdzie znów przepadną?
Worki okazały się zróżnicowane. Jeden był nienaruszony, drugi przegrzebany i wypełniony nową zawartością, odmienną od pierwotnej. Wszystkich, rzecz jasna, bardziej interesował ten pierwszy, stanowiący rodzaj niespodzianki, aczkolwiek i drugi mógł swoim wnętrzem całkiem nieźle zadziwić.
Alicja zdecydowała się zajrzeć do znaleziska dopiero, kiedy przypomniałam jej, że lada chwila wpadnie Anita, a byłoby może lepiej nie wtajemniczać jej zbyt dokładnie w rezultaty naszych działań. Niech przeszuka te torobajdła wcześniej. Przyznała mi rację i przeniosła się z kawą na stół salonowy, gdzie było więcej miejsca.
Zostawiając niespodziankę na deser, zaczęła od worka poniekąd znajomego.
Znajdowała się w nim ogromna ilość fartuszków kuchennych, całkiem nowych, kłąb równie nowych ścierek do talerzy, dwa bardzo grube swetry, długa, rozszerzana ku dołowi spódnica z tweedu, trzy pary białych, żeglarskich spodni, gumowe klapki do wchodzenia w morze po kamienistym dnie, gruba książka kucharska, opiewająca wyłącznie potrawy z ryb, niewielka waza do zupy, wypełniona mnóstwem granatowych, jedwabnych, prawdopodobnie męskich skarpetek i ogromna ruska baba, z tych, które mają w sobie obfitość coraz to mniejszych bab. Ta jednak nie miała w sobie mniejszych bab, tylko potworną ilość kolorowych szklanych kulek, rozmaitej średnicy. Większość kulek wyleciała z niej od razu i zaczęła turlać się pod nogami.
Bardzo długo przyglądaliśmy się opróżnianiu wora w milczeniu. Wreszcie Paweł nie wytrzymał.
– Nie chcę być wścibski, ale czy można zapytać, dlaczego to wszystko tu trzymasz…?
– Bo mi niepotrzebne – odparła Alicja spokojnie. – Nie używam ani ścierek, ani tych idiotycznych fartuszków, ani takich spodni, ani w ogóle niczego. Nic z tego dla mnie się nie nadaje.
– No wiesz…! – zgorszyła się Marzena, unosząc w górę jeden ze swetrów. – Taki piękny sweter…!
– I co za spódnica! – zachwyciła się Beata, też podnosząc i oglądając wytworny ciuch. – Arcydzieło!
Alicja wyraźnie pęczniała jadowitą satysfakcją.
– A wiecie, do czego to miało być? Te swetry miałam zabrać na Grenlandię, zważ to w ręku, półtora kilo waży. Tymczasem cały plecak mógł ważyć tylko osiemnaście i ani grosza więcej, to była piesza wycieczka, z plecakami i namiotami. Miałam sweter, owszem, Stasia mi zrobiła z moheru, ważył dwanaście i pół deko. A to jest podobno spódnica telewizyjna, dostałam ją od Hani, już widzicie, jak lecę z ogrodu i przebieram się w nią, żeby przez piętnaście minut oglądać dziennik. Albo przez pięć minut pogodę. Spodni żeglarskich nie noszę, nie mam jachtu…
– To dlaczego tego nie wyrzucisz?
– Bo może się przydać komuś innemu. Chcesz skarpetki? Proszę cię bardzo. O, Beata, przymierz tę spódnicę i jeśli dobra, weź ją sobie, skoro tak ci się podoba. Marzena, chcesz sweter?
Obie wydały okrzyki protestu, ale po dość krótkim czasie pozwoliły się skusić. Przeważył argument, że tym sposobem przyczynią się odrobinę do opróżnienia domu Alicji z przedmiotów zbędnych i, być może, stworzą jakiś szczęśliwy początek.
Osobiście do baby, kulek i fartuszków nie dałam się przekonać.