Выбрать главу

– Co…?!

Alicję poderwało z kanapy. Poderwało nas wszystkie.

– A za nim poleciały deski – uzupełnił niepewnie Paweł. – Chyba regały. Zapaliłem światło, trudno zejść…

– Na litość boską…!!!

– Zdaje się, że tam leży… A co wam się…?

Leży, rany boskie, zwalił faceta ze schodów i pyta, co nam się stało! W tej rupieciarni… mógł się zabić, ranny, ze złamanym kręgosłupem…! A my tu sobie gawędzimy, zamiast wzywać pogotowie…!!!

Miał jednakże rację, po schodach tak zwyczajnie nie dało się zejść. Nie tylko pudła je blokowały, rusztowanie przy samej ścianie składało się z wąskich regałów, ustawionych jeden na drugim, podpartych czymś chwiejnym na niższych stopniach. Konstrukcja to była nader osobliwa, bo w końcu regały wymagały płaszczyzn poziomych, a schody stanowiły płaszczyznę skośną, ale Alicja nawet i z tym dała sobie radę. Tyle że zbyt stabilne to nie było i miało prawo polecieć.

No i poleciało, trochę się przy tym dewastując. Część zwaliła się przez balustradkę jeszcze niżej. Zejście na dół należało połączyć z gimnastyką i podnoszeniem ciężarów, a na samym dole, przy drzwiach wyjściowych, leżał człowiek, przywalony pudłami i czymś jeszcze, z daleka nierozpoznawalnym.

W okropnym pośpiechu, usuwając z drogi ciężkie drewno i połowicznie rozwalone pudła, przedarliśmy się na niższy poziom. Atelier było duże, od podnóża schodów do człowieka pozostawało jeszcze dobre pięć metrów barykady. Spojrzałam na nią, bo w końcu, przełażąc przez rozmaite przeszkody, chce się je widzieć, nie przełazić na ślepo, spojrzałam zatem i zamarłam. Zemdliło mnie i zabrakło mi tchu.

Pod nogą biurka leżała ludzka ręka.

Dłoń i przedramię aż do łokcia. Ludzka ręka, wyglądająca tak martwo, jak tylko to było możliwe. Na litość boską, z takim rozmachem Paweł trzasnął…?!!!

Obok mnie nagle zachłysnęła się Beata, wydała z siebie jakiś dziwny jęk. Patrzyła pod nogi, odruchowo popatrzyłam również, Boże wielki, prawie przy samych schodach ludzka stopa…! W skarpetce i w męskim bucie…

Potworność stała się nie do zniesienia. Nie byłam w stanie wydać z siebie głosu, w głowie zakotłowały mi się jakieś dziwne myśli, krew, dlaczego nie ma krwi, Paweł poodrywał facetowi ręce i nogi, niemożliwe, żeby jednym ciosem, szarpał go chyba, rąbał siekierą, trzeba się opanować za wszelką cenę, alternatywą jest atak serca albo wybuch histerii, mnie się to śni, niech się obudzę…!

– Hej, niech mi tu ktoś pomoże! – zażądała z irytacją Alicja. – Ruszcie się, posprzątamy kiedy indziej!

Posprzątamy…!

Dolazła już przez rumowisko do samych drzwi i próbowała zdjąć z leżącej postaci zaklinowane trzy czwarte regału. Paweł, o metr od niej, wlazł na wielkie pudło i ugrzązł w nim nogą, zdumiona byłam, że nie skamieniał jeszcze bardziej niż my, ostatecznie ta masakra to jego dzieło! Ale skoro on się rusza, nawet wierzga, ja może też powinnam, niekoniecznie wierzgać, ale przynajmniej mówić…

– Alicja, na miłosierdzie pańskie! – wychrypiałam rozpaczliwie. – Nie szarp nim, rozleci się do reszty…

– To niech się rozleci, już i tak się rozleciał, muszę go zdjąć, bo nie ma dostępu do ofiary. Chyba nie żyje, ale trzeba sprawdzić!

– Cholera ciężka, co za gówno tu trzyma… – mamrotał wściekły Paweł, nie mogąc się pozbyć zdemolowanego pudła z nogi.

Dramat dramatem, ale w tym momencie Beata kichnęła. Najwidoczniej żadne tragedie nie mają wpływu na to coś, co człowieka wierci w nosie, i nieraz się przytrafiało, że głupi dźwięk niweczył najstaranniej zaplanowane, rozmaite akcje. Kichnęła tak potężnie, że ze schodów zleciał jeszcze jakiś mały przedmiot, mnie zaś wreszcie uruchomiło. Ją też.

Przedarłam się do Alicji, usiłując nie spoglądać na boki, żeby nie zobaczyć przypadkiem następnych ludzkich szczątków, bo w razie samotnych żeber albo jeszcze gorzej, na przykład płuc, względnie żołądka z przyległościami, przestałabym odpowiadać za siebie. Pilnie wpatrzona w jej ręce, wspomogłam ją w podrywaniu regału z dwiema półkami i jedną ścianką, zaklinowanego skosem tak, jakby przez wieki miał służyć jako zjeżdżalnia dla dzieci. Paweł zrezygnował z walki z pudłem na nodze, trzeszcząc nim i dziwnie zgrzytając, dotarł do nas, podbił w górę jedną z półek, kant drewna zaskrzypiał po szkle.

– Uważaj, szyba…! – krzyknęła Alicja.

– Czekajcie, to trzyma tutaj! – zawołała równocześnie Beata. – Moment, zaraz wykopię!

Złośliwym przypadkiem drugi bok regału i jeszcze jakieś kawałki drewna ułożyły się tak, że stworzyły idealną podpórkę dla tamtej, zaklinowanej części. Jej wsparcie stanowił pierwszy stopień schodów. Gdyby ktoś się specjalnie starał, z pewnością takiej doskonałości konstrukcyjnej osiągnąć by nie zdołał, w dodatku na wierzchu deski przy schodach leżała upiorna ludzka noga w męskim bucie.

Z dziką determinacją Beata zdobyła się na męstwo nadprzyrodzone. Kopnęła to. Prawdopodobnie zamknęła oczy, bo wycelowała bezbłędnie w bok leżącej deski, z otwartymi nie udałoby się jej to z pewnością. Całość drgnęła, straciła tę swoją nieskazitelną linię, regał nad ofiarą zatrzeszczał i dał się wyrwać.

– Otwórz drzwi i wywal to na zewnątrz – poleciła Alicja zimnym głosem.

Paweł spełnił polecenie, dosięgnął klamki, przesunął drzwi atelier i wyrzucił cholerny regał do ogrodu. Alicja ze stęknięciem spróbowała podważyć i unieść coś jeszcze, co spoczywało na leżącym człowieku, i przez moment naprawdę byłam przekonana, że postradałam zdrowe zmysły, a co najmniej zdolność oceny oglądanych widoków. Najwyraźniej w świecie ujrzałam, że ofiara ma dwa kadłuby, jeden nad drugim, a co gorsza, dwie głowy. Alicja, nie okazując najmniejszego zdziwienia osobliwym zjawiskiem, usiłowała podnieść kadłub z wierzchu.

– Nie stójcie jak słupy, pociągnijcie to! – rozkazała niecierpliwie, nieco zdyszana. – Zaczepiło się tu gdzieś. No, już!

Coś mi zaczęło świtać, ale opornie. Paweł, mimo przeszkody na nodze, przyszedł jej z pomocą, wspólnymi siłami zepchnęli jeden kadłub z drugiego przy akompaniamencie rozdzieranej tkaniny. Patrzyłam na to wyłącznie z obawy, że jeśli spojrzę gdzie indziej, rzucą się na mnie kolejne fragmenty ludzkiej anatomii, co zmąci mi umysł na nowo. Beata znajdowała się tuż za mną.

– Skąd dwóch…?! – jęknęła słabiutko.

Alicja dokopała się wreszcie do ofiary na spodzie, całkowicie lekceważąc ofiarę z wierzchu. Pomacała jej szyję, spojrzała na twarz.

– Pasożyt – oznajmiła sucho. – Nie żyje. Jeszcze nam tylko tego brakowało! Chyba skręcił kark, bo rany nie widzę, a na serce przecież nie umarł.

– A to drugie…? – jęknęła ponownie Beata.

– Jakie drugie?

– Alicja, na litość boską! – zdenerwowałam się. – Po całym atelier masz porozwalane kawałki drugich zwłok! Nie widzisz ich?! Co to ma znaczyć?!

Alicja obejrzała się i dostrzegła rękę.

– A, to. Nic takiego, to manekin. Nie zwracajcie uwagi…

– Co takiego? – spytał Paweł dziwnym głosem.

Alicja podniosła się i spojrzała na nas.

– Manekin, o co chodzi? Krawiecki. Stał na górze, przyciśnięty regałem, no dobrze, rozpadł się trochę. Właściwie nie krawiecki, tylko taki wystawowy, ale zrobiony z krawieckiego. Możliwe, że był już dosyć stary. Nie będziemy się teraz przecież zajmować manekinem, tu leży żywy człowiek! To znaczy, nieżywy. Anatol, rozpoznaję go, chociaż źle wygląda. Co robimy?

Chwilę trwało, zanim udało nam się złapać dech. Paweł z przerażeniem patrzył to na kadłub o zdekompletowanych kończynach i w podartej marynarce, to na pasożyta pod futryną, to na własną nogę w kartonowym pudle. Dwukrotnie otwierał usta w ciszy, aż wreszcie udało mu się wydobyć z siebie nieco ochrypły głos.