– Razem… zlecieli…?
– Co?
– Pytam… jak? Dałem w mordę jednemu…
Alicja pojęła nagle ogrom szalejącego w nim dramatu.
– A, nie – powiedziała życzliwie. – Jednemu, tak. Drugi już leżał. To znaczy pierwszy już leżał, a ty przyłożyłeś drugiemu. Nie załatwiłeś obu.
No, jeśli to miało zabrzmieć uspokajająco… Rzeczywiście, duża różnica, zabić człowieka i rozwalić manekina, czy też tylko zabić człowieka, Paweł powinien zapewne rzucić się w radosne prysiudy. Alicja trochę się zniecierpliwiła.
– O co chodzi? On już nie żyje, nie ma co się wygłupiać z pogotowiem, trzeba zadzwonić po policję. I chyba niczego nie powinniśmy tu ruszać.
Paweł odchrząknął.
– Może jednak… Może ja przedtem wyjadę…
– Po co?
– Z ekstradycją zawsze mają kłopoty. A mnie na duńskim pierdlu specjalnie nie zależy…
– A do czego ci duński pierdel? – zdziwiła się Alicja. – Przecież go nie zabiłeś.
– Tylko co…?!!!
– Tylko rozpieprzyłeś manekina. To nie jest karalne.
Pawłem szarpnęło i błysnęła w nim jakby nadzieja.
– Tak zaświadczycie…? Że to nie ja…?
– Owszem, zaświadczymy – odezwała się zdławionym głosem Beata za moimi plecami. – Ja zaświadczę.
Alicja rozzłościła się rzetelnie.
– Uspokójcie się w tej chwili i przestańcie histeryzować, wszyscy macie zaćmienie umysłowe czy co? On nie żyje już co najmniej od dwóch godzin, widzę przecież! I sama logika wystarczy, ten, co zleciał później, musiał leżeć na wierzchu, a ten co wcześniej, pod spodem. Na wierzchu leżał manekin, pasożyt już był nieżywy, jak go waliłeś po pysku, a swoją drogą, jak on się wypsnął? Musiał naruszyć całą konstrukcję.
Bez względu na szyk i układ zdań, treść jej słów do mnie dotarła. Do Pawła chyba jeszcze nie, ale to nie ja uginałam się pod ciężarem zbrodni co najmniej przez dziesięć minut, tylko on. Niemniej jednak nadzieja zaświeciła w nim jaśniej.
– Alicja, powiedz to wszystko jakoś porządnie. Poważnie myślisz, że nie ja go zabiłem? Przecież mu przywaliłem zdrowo, wyraźnie czułem, jak mi się pod ręką ludzka morda ugięła, elastycznie, ciało sztuczne odpada! I on się na mnie rzucił, jakby zza regału wyskoczył, ciemno było, ale od okna trochę światła pada, w tych ciemnościach taki pawian się wali…
– No właśnie – przerwała mu Alicja z westchnieniem. – Zaklinowany był między regałami bardzo porządnie, akurat się mieścił, a już nie miałam na niego innego miejsca. Pasożyt zleciał z tych schodów, to pewne, musiał po drodze łapać za regały, pewnie chciał się zatrzymać, naruszył wszystko, a ty może trąciłeś i manekin wyleciał na ciebie. Z drobnym opóźnieniem. I zgadza się, łeb z szyją miał elastyczny, dlatego mu nie odpadł. A ręce i nogi z kawałków, sama składałam.
Z jękiem uczyniłam kilka kroków do tyłu i usiadłam na schodach. Beata zrobiła to samo, usiadła nieco wyżej. Paweł nie miał gdzie siadać, ani się nawet o co wesprzeć, odetchnął głęboko raz i drugi. Alicja wylazła zza pasożyta, trochę zniecierpliwiona.
– Tu spędzamy resztę wieczoru? Napiłabym się kawy. Poszłabym do kuchni dookoła domu, ale zdaje się, że pozamykałam drzwi, chyba że Paweł otworzył.
– Policja – powiedziałam smutnie.
– Nie mam pod ręką telefonu. Ruszcie się może, co?
– Nie mogę – powiedział Paweł, wyraźnie odzyskujący wszelkie siły, fizyczne i umysłowe. – Co tam jest, w tym pudle, Alicja, dlaczego ja się nie mogę tego pozbyć? Jakby coś trzymało. Nie mam swobody ruchów, to duże, nie chcę deptać po zwłokach.
Alicja rzuciła wzrokiem przelotnie i odrobinę się zakłopotała.
– No tak, trzeba to z ciebie zdjąć. Może odciąć? Czekaj, tu gdzieś powinien leżeć sekator…
Obie z Beatą w milczeniu oglądałyśmy przedstawienie. Pod ścianą trup, o centymetry od niego Alicja z Pawłem, przepychający się wzajemnie po rumowisku przy stole, Alicja macająca dekoracyjny śmietnik na wierzchu, Paweł czyniący bezskuteczne próby przydeptania drugą nogą sztywnego kartonu… Czysty surrealizm. Ewentualnie skażony horror.
– Zostanie mi to na zawsze? – spytał, starając się ukryć lekki popłoch.
– Mógłbyś zdjąć but, ale lepiej nie – odparła Alicja, zakłopotana nieco więcej. – Nie mogę go znaleźć, każdy mi tu wszystko przekłada… O, mam nóż!
– Powiedz przynajmniej, co to jest! Co tam trzyma?
– Nic takiego, pułapka.
– Na myszy?
– Nie… No dobrze, wilcze paści.
– Co takiego…?!
– Wilcze paści.
– Na litość boską, do czego ci wilcze paści…?!!!
– Do niczego. Tak sobie zamontowałam, na próbę, z ciekawości, bo tyle było gadania o wilczych paściach i raz wreszcie chciałam zobaczyć, jak to wygląda. Okazuje się, że przymocowałam doskonale, ale jako paści, zdaje się, wyszło mi trochę źle. Nie odcięło ci nogi, ani nawet nie złamało…
– A powinno?
– Oczywiście, że powinno. Ale chyba tylko złapało cię za but. Nie wiem, czy się gdzieś nie zacięło i nie zaskoczy, więc lepiej tak nie przytupuj. Spróbuję odciąć możliwie dużo tego kartonu, zobaczymy, co jest w środku.
Ciężko spłoszony Paweł zamarł w bezruchu. Alicja z wysiłkiem zaczęła dydolić twardy, sztywny karton średnio ostrym nożem. Podniosłam się, nic nie mówiąc, bo nie byłam pewna, czy dobrze pamiętam, i nie chciałam stwarzać złudnych nadziei, przelazłam przez Beatę i udałam się do składziku obok furtki.
Owszem, dobrze pamiętałam. Znalazłam obcęgi, młotek, siekierę, przyrząd do pielenia mleczu, zabrałam wielki sekator na długich ramionach i wróciłam do atelier.
Już po kwadransie użytkowania tych wszystkich narzędzi Paweł uwolnił się od brzemienia, którym okazała się kupa żelastwa, wymieszanego ze szczątkami kartonu. Rzeczywiście trzymało but. Z chwilą zabrania, mu buta brzęknęło głucho i zwarło zębate szczęki z przerażającą siłą.
– Wilcze…? – powiedział Paweł ze zgrozą. – Chyba raczej na słonia! Skąd to masz?
– Z kocich worków.
Wysunęłam supozycję, że manekin jest tego samego pochodzenia. Alicja przyświadczyła.
– Był w kawałkach – dodała. – Poskładałam go na wszelki wypadek, bo mógł się przydać.
– Z takim ciężkim dałaś sobie radę? – zainteresował się podejrzliwie Paweł.
Alicja miała zapewne przypływ szczerości, bo udzieliła odpowiedzi.
– Sam z siebie nie był taki ciężki, ale nasypałam do niego ziemi. Do korpusu. Akurat mi tu stał pod ręką, jak przesadzałam kwiatki i musiałam się pozbyć starej ziemi z doniczek. Zarażona była taką grzybicą, więc nie chciałam jej mieszać z dobrą i zarażać sobie całego ogrodu. A potem o niej zapomniałam.
– No dobrze, a dlaczego tę potworną pułapkę zamontowałaś w pudle?
– Żeby nikt nie wlazł.
– A, to ci się rzeczywiście udało rewelacyjnie!
Weszliśmy wreszcie na górę, Alicja ruszyła do telefonu i nagle cofnęła się znów do atelier. Ze zmarszczonymi brwiami odkopała spod nóg kilka przeszkód i dotarła do kąta, dokładnie przeciwnego lokalizacji pasożyta. Zajrzała za stos rozwalonej makulatury.
– No proszę – powiedziała gniewnie. – Tego tu przedtem nie było. To znaczy owszem, było, ale schowane. Ktoś wywlókł. Zaczynam mieć naprawdę dosyć tego grzebania w moim domu!
Za stosem, częściowo przywalony starymi numerami National Geographic, leżał bardzo wypchany koci wór. Pozbyliśmy się wątpliwości, pasożyt musiał tu grasować, znalazł kolejny łup, zapewne chciał go zabrać, ale potknął się o coś, zleciał ze schodów w pozycji bardzo niewygodnej, do tyłu, zabił się, a wór ocalał. Stworzyło to odrobinę nadziei.