Выбрать главу

– W jakim sensie i skąd mu się w ogóle wzięła?

– Chyba słyszał o niej. Może od mamusi…? O rany, jakie to dobre, skąd to pochodzi?

Pytanie, rzecz jasna, dotyczyło słonych paluszków. Przyznałam się, że przywiozłam je z Warszawy, Anita zainteresowała się źródłem, znalazłam notes i dałam jej telefon sklepu. Pouczyłam, że owszem, warto wcześniej zadzwonić i zamówić, bo ostro idą. Alicję zniecierpliwiły te interesy spożywcze, ważne były dla niej wyłącznie trzy produkty, śledzie, kiszone ogórki i bigos, reszta nie miała znaczenia, zażądała teraz dalszego ciągu zeznań.

– I po cholerę mu była ta Pamela? Zakochał się w niej?

– Nie, raczej nie. On szukał osób, bliskich Alicji…

– I to miała być Pamela…! Świetnie trafił!

– Nie chodziło o przyjaźń od serca. Osoby, które u ciebie bywały. Znały dom. Cały czas to samo, skarb i Alicja, tajemniczy związek…

– Teraz już mało ważne – stwierdził Paweł i wykreślił hobby Blekota. – Jedź dalej.

– Pasożyt… – kontynuowała Anita. – Rozumiem, że to Anatol? Nie wiem, kto go spychał, myślałam, że właśnie wy wiecie. A co ja w tym robię…? Intryguję, nie? Ponadto wysłuchuję zwierzeń, czynię spostrzeżenia, zbieram materiał do felietonu i z wielkim zaciekawieniem oglądam wyniki cudzych starań. Usiłuję być użyteczna, bo, jak widać, sedno rzeczy Alicja trzyma w ręku. A propos, niech wam nie chodzi po głowie mienie poniemieckie, poprzedni właściciel też nie kupił tego legalnie, diabli wiedzą w ogóle ile razy i komu to było kradzione, poczynając od Franciszka I. Ja ten artykuł przeczytałam porządnie… Jeśli jest to obiekt muzealny, należy do Francji, ale nie wydaje mi się, żeby Alicja musiała natychmiast lecieć z prezentem do Luwru, właściwie powinni to od ciebie odkupić. Możesz być szlachetna i wyznaczyć niską cenę.

– Zastanowię się – mruknęła Alicja.

Beata ukończyła wreszcie ustawianie na środku stołu całej kolekcji według wielkości zwierzątek.

Zważywszy pewną nieprawidłowość rozmiarów, miała z tym kłopoty, słonie wprawdzie były największe, a jeże mniejsze od lisów, ale dysonans wprowadzały pająki, myszy, karaluchy oraz coś, co po długich debatach uznaliśmy za kornika. I pozostaliśmy już przy tym korniku, mimo iż Alicja przyniosła encyklopedię zoologiczną i słownik łaciński, bo encyklopedia była po szwedzku.

Z szacunkiem podziwialiśmy renesansowe arcydzieło, kiedy nagle znów odezwały się koty. Miałam już pewność, że są to kocury bardzo dorosłe, co najmniej pięcioletnie, bo kotka wykazywałaby taką bojowość wyłącznie w obronie kociąt. Tłumaczyło to zresztą brak przychówku. Od dawna wiedziałam, że kocury potrafią warczeć prawie jak psy, od nich się zapewne nauczyły, wiedzę okupiłam zaledwie jednym podrapaniem palca, ale dźwięk znałam doskonale. Ponownie wykryły jakiegoś wroga.

Skoczył jeden, dwa nastroszyły się tylko z tym warkotem i wściekłym sykiem, ale okazało się to postrachem dostatecznym. W wejściu stał Marianek, no nie, nie całkiem stał, tyłkiem usiłował wtulić się w zwał kwiatów na oknie po drugiej stronie drzwi, ramieniem osłaniał twarz, z dłoni mu coś wyleciało, drogę odwrotu odcinał mu kot, ten, który skoczył. Chrypiał, Marianek, nie kot, wyraźnie usiłując stłumić wrzask.

Mógł sobie tłumić, nie miało to znaczenia. Wpatrzyli się w niego wszyscy w kompletnym zaskoczeniu i nikt z nas nawet nie drgnął. Marianek chrypiał, koty syczały, wyglądało na to, że sytuacja nie ulegnie zmianie do sądnego dnia.

– Kici, kici – wyrwało mi się zachęcająco i życzliwie.

Marianek jednakże w panice pchał się tyłkiem coraz bardziej na parapet z kwieciem. Donica z ogromnym bluszczem drgnęła i to uruchomiło Alicję.

Zrywając się, przewróciła krzesło. Z dużym refleksem podtrzymała donicę, odepchnęła Marianka od okna, podniosła to coś z podłogi i utorowała drogę kotom. Wyprysnęły na dwór, bardzo niezadowolone z wieczoru.

– Czy siostra nie wpuściła cię do domu? – spytała z kąśliwym współczuciem Marzena. – U Alicji ciągle nie ma miejsca.

– Istotnie, trochę tu ciasno – przyświadczyła Alicja, rezygnując z błyskawicznych akcji i wracając do normalności. – O, a to co?

Obejrzała trzymany w ręku przedmiot. Przy okazji obejrzeli go wszyscy. Marianek przez palce rozejrzał się po pomieszczeniu, widocznie nie liczył kotów i miał obawy, że któryś tu jeszcze siedzi zaczajony.

– Ja… ja to wezmę – bąknął i wyciągnął dłoń.

– Gówno weźmiesz – przygasiła go stanowczo Alicja i odłożyła na stół krótką broń palną, podniesioną z podłogi. – Co to ma znaczyć? Zaczynasz chodzić z pistoletem po prośbie?

– Zręczne kopyto – ocenił Paweł. – Ale to rodzaj wiatrówki. Na gruby śrut.

– Oko tym wybijesz bez trudu każdemu – zapewniłam go pocieszająco.

Marianek był tak zdenerwowany, że poszczekiwał zębami i zaczynał się jąkać.

– To… to nie moje…

– A czyje? – przycisnęła Alicja. – Może moje, co?

– Nie. To tego… No… Eeee… Er… Ernesta…

– Ejże! – zainteresowała się natychmiast Anita.

Wciąż przyglądaliśmy się scenie oszołomieni i mocno zdumieni. Marianek rozpaczliwie wpatrzył się w stół i nagle w oku mu błysnęło. Jakby podwójnie. Dekoracja ze złotych zwierzątek i produkt spożywczy, słone paluszki w pudełku, jedno i drugie musiało go bodaj trochę ożywić.

– No, to, o… to właśnie… A chciał mnie… no… wykolegować, nie? To z tego worka, nie?

Sięgnął równocześnie po figurkę i po paluszka. Za jedną rękę złapała go Beata, za drugą Anita. Marzena po przeciwnej stronie stołu uczyniła podobny gest, ale one miały bliżej, kiwnęła zatem tylko głową aprobująco. Alicja podniosła swoje krzesło i usiadła.

– Nie chcę być natrętna, ale może nam powiesz, co to wszystko znaczy? – rzekła wyjątkowo zimno.

Marianek się nie szarpał i nie wyrywał rąk. Zakłopotał się przeraźliwie, zarazem widoczna w nim była jakaś nadzieja, Bóg raczy wiedzieć czy coś myślał, ale do wyszukanych podstępów nie wydawał się zdolny, a zwyczajne krętactwo źle mu wychodziło. Usiłował pytać o pochodzenie skarbu, rezultat uzyskał mierny.

Wystąpiła Anita. Błyskawicznie złapała okazję, wytknęła mu wszystkie błędy i potknięcia, komitywę z Blekotem, kablowanie o zwyczajach Alicji, sprawę dorobionego klucza, bo, jej zdaniem, obaj dorabiali, i pasożyt, i Marianek. Za dużo tego było, Marianek pojął chyba w końcu, że teraz to on musi udzielać odpowiedzi, a nie my, dostępu do pożywienia nie miał, za plecami czuł koty, kleszcze na rękach trzymały twardo. Złamał się. Z jego jąkania wynikło coś, co wprawiło nas w rzetelne osłupienie.

No tak, Ernest mu kazał. A przecież sam mu powiedział o kradzieży, znał tego gościa słabo, to nasz, po pijanemu mu się zwierzył i potem nawet nie pamiętał…

Z uznaniem pomyślałam, że Anita dobrze zgadła. Facet bał się granicy, znał tylko jedną, polską, pojęcia nie miał o innych, pchając się do Danii, dał złodziejski łup dzieciakowi, a cholerny bachor zostawił go w pociągu. Parę lat temu to było, kiedy Marianek akurat tu był i przypadkiem trafił na rodaka, znanego jeszcze z Polski, możliwe, że tam mu o tej Danii opowiadał… Zguba Marianka korciła, powiedział o niej Blekotowi później, w Polsce, przypomniawszy sobie o kocich workach Alicji. Ona jedna nie oglądała każdego zakupu od razu, gdyby ktokolwiek inny znalazł taki skarb, nie wytrzymałby, żeby go bodaj nie ocenić u rzeczoznawcy, żeby może nie sprzedać…? Zainteresowałaby się prasa… A tu nic, cisza i święty spokój. Zatem kto wie, może warto spróbować…? Alicja w tej całej imprezie stanowiła jedyną szansę!