Выбрать главу

Bohdan Petecki

Kogga z Czarnego Słońca

1

Chodnik przemknął estakadą, spinającą zielone skarpy trzeciej obwodnicy. Opuściłem wewnętrzny krąg miasta. Droga biegła lekkimi zakosami pod górę, a dalej niknęła w dole, pomiędzy zadrzewionymi tarasami, schodzącymi z niewysokich wzniesień.

Było pusto i cicho. Nawierzchnie chodników lśniły jak wypolerowane. Korony drzew stały bez ruchu. Jak okiem sięgnąć, śladu żywego ducha.

Pod następnym mostkiem, ślimacznicą wyprowadzającą na tachostradę, sunął ciężki pojazd. Od wysokiego syku jego sprężarek przez moment zamrowiło mi w szczękach. Na owalnej platformie posuwał się powoli jeden z tych wrzecionowatych, przypłaszczonych domków, podobnych do pękatych łodzi, odwróconych do góry dnem. Przeprowadzka. Ostatnio w trivi pełno było ofert proponujących zamianę parcel na bardziej górzyste lub nadwodne, na odkrytej płaszczyźnie bądź zalesione. Cóż, moda jak każda inna. Jej ubocznym efektem był fakt, że wszystkie budowane ostatnio domki stały się do siebie podobne. W każdym razie musiały mieć identyczne podstawy, żeby ich mieszkańcy mogli w każdej chwili wezwać transporter, jak ten, który dziesięć metrów pode mną piął się teraz mozolnie na tachostradę, i by na nowym miejscu fundamenty przenośnych willi nie wymagały żadnych przeróbek. Oczywiście chodzi o domki stawiane w dzielnicach zewnętrznych. Ale któż chciałby teraz mieszkać w śródmieściu?

Minąłem estakadę i znalazłem się w najwyższym punkcie chodnika. Pasmo wzgórz na bliskim widnokręgu zapłonęło czerwienią. W płytkich wąwozach, łagodnych, zielonych żlebach i zaklęśnięciach terenu z wolna gęstniał fioletowoczarny mrok. Kiedy droga obniżyła się, spomiędzy brzóz, sosen i modrzewi poczęły strzelać ku mnie ostre, sekundowe błyski. Fotokomórki uruchamiały szklane ściany jajowatych sadyb, zawczasu chroniąc ludzi przed chłodem. Te ściany opadały teraz jak skrzydła, przechwytując w ruchu ostatnie promienie słońca.

Chodnik biegł już wąskim pasem wśród zieleni. Spokój w powietrzu i na ziemi stał się niemal dotykalny, trafiał do wszystkich zmysłów, gładził włosy, skórę twarzy i uciszał myśli. Poeci potrafią zachłystywać się takim spokojem i robią to z czystym sumieniem, odkąd tak samo cicho i bezpiecznie jest wszędzie tam, gdzie mieszkają ludzie. Bywały chwile, w których poddawałem się nastrojom, wspominając, że mam swoją cząstkę w ładzie i harmonii naszego świata. W tym, że ludzie są syci, pewni jutra i że nie ma wśród nas nikogo, kto nie mógłby sobie pozwolić na wrażliwość. Dziś jednak ten majowy wieczór, pełen gasnącego światła, nie ofiarował mi niczego prócz pytań, na które nie było odpowiedzi innych niż fałszywe.

Przejechałem jeszcze ze trzydzieści metrów, po czym zeskoczyłem na wąską ścieżkę, wysypaną jasnoniebieskim żwirem. Cztery znane mi kamienne schodki prowadziły do niskiej furtki pod krótką pergolą, której cienkie rusztowanie oplatały kolczaste gałązki. Zatrzymałem się na wprost oka domowego komputera. Chwilę później furtka rozpłynęła się w powietrzu, w głębi ogródka błysnęły otwierane drzwi i na tle mrocznego wnętrza, rozjaśnionego jedynie resztkami słonecznego światła, wpadającymi przez boczne okna przedsionka, stanęła Avona.

Kiedy się zbliżyłem, skinęła głowa, a potem lekkim ruchem odrzuciła do tyłu kosmyk długich, kasztanowych włosów, który opadł jej na policzek. Następnie cofnęła się o krok.

— Wejdź — powiedziała. Głos miała niski, matowy.

Wchodząc do pokoju odruchowo zerknąłem na kompon. Za pięć ósma. Nie za późno na wizytę. Ale musiałem przyjść tutaj, nawet gdyby było już po północy.

Wprowadziła mnie do pracowni. Panował w niej półmrok. Jedna ze ścian nadal była otwarta i wraz z nikłą poświatą zachodu do wnętrza przedostawał się głośny śpiew kosa, który akurat w tym momencie rozpoczął swój wieczorny program. Tuż za ustawionym ukośnie pulpitem, nie wiadomo, czy już w ogrodzie, czy jeszcze w głębi pokoju, kwitły dwa rozłożyste migdałowce.

Podszedłem prosto do niskiego, obrotowego fotela i usiadłem.

— Napijesz się czegoś? — spytała, wywabiając ruchem ręki beczkowaty bufecik, który przemknął przez pokój, by zatrzymać się tuż przede mną.

— Tak — skinąłem głową. — Wszystko jedno czego. Muszę z tobą porozmawiać.

Podała mi szklaneczkę napełnioną do połowy złotawym płynem.

— I ja tak myślę — powiedziała cicho, bez uśmiechu.

Odwróciłem się z fotelem w stronę ogrodu. Kiedy przyszedłem tutaj pierwszy raz, także o zmierzchu, ten widok sprawił, że zapomniałem o całym świecie. Nie mogłem oderwać od niego oczu. Ale nie znałem jeszcze wtedy podmiejskich dzielnic, nie wiedziałem, że niemal wszyscy ludzie mieszkają w takich właśnie, wkomponowanych w zieleń szklanych altanach. W ogóle niewiele wiedziałem o Ziemi. Od siedemnastego roku życia tłukłem się po stacjach satelitarnych, by wreszcie osiąść w filii Centrali Obsługi Gigama na orbicie Plutona. Razem z Nettem. I razem z nim przeniosłem się po kilku latach do sztabu Centrali, w kraterze Kopernika na Księżycu. Wtedy zaczęliśmy częściej bywać na Ziemi. Także razem. Nie był moim przyjacielem. Ale nie przyjaźniłem się z nikim. Tacy jak my rzadko miewają przyjaciół. Nie wynika to ani z konieczności, ani też z przemyśleń. Może ich nie potrzebujemy? A może tak się po prostu utarło?

Dość, że nie widziałem powodu, dla którego miałbym mu odmówić, kiedy tamtego wieczoru zaproponował mi ni stąd, ni zowąd, żebym z nim. poszedł do jego dziewczyny. Oczywiście nie wiedziałem o nim tego, co teraz. A także nie przeczuwałem, że Avona… że w ogóle istnieje pod słońcem dziewczyna, która samą swoją obecnością, każdym słowem, uśmiechem, ruchem ręki potrafi przenosić człowieka w radosny, niepowtarzalny świat jego własnego dzieciństwa. Nie umiem tego nazwać inaczej, chociaż to, co czułem, patrząc na nią wtedy i słuchając jej głosu, nie miało nic wspólnego ze wspomnieniem mojego rodzinnego domu. Chodzi o atmosferę, jaka towarzyszy odnajdywaniu pierwszych pytań i przeciwstawianiu im pierwszych, buńczucznych odpowiedzi. O te wielkie tajemnice, w sobie samym i w otoczeniu, których rozwiązanie wydaje się wtedy sprawą niedalekiej przyszłości. I o pewność, że ta przyszłość nie przyniesie rozczarowań.

To wszystko było dawno. Na długo przedtem, zanim poznałem Airę. A także na długo przedtem, zanim Aira poleciała w ślad za nim na budowę tej bazy gdzieś w okolicy gwiazdozbioru Reticulum i zanim on, wróciwszy, poinformował nas, to znaczy Avonę i mnie, że zostaliśmy sami, bo Aira i on…

Tak. A jeszcze przedtem zrobił coś, co sprawiło, że stał mi się bardziej obcy, niż gdybym nigdy nie poznał jego Avony, a on mojej Airy.

Potem już nie poszedłbym z nim do jego dziewczyny. Los, który połączył nas jako funkcjonariuszy Centrali, sprawił, że musiałem na niego uważać, chociaż oficjalnie nikt mnie o to nie prosił. Odetchnąłem, kiedy przełożeni postanowili wysłać go do gwiazd, co było z ich strony przejawem zakłopotania. Poleciał, by po jakimś czasie tam właśnie spotkać się z Airą. Wtedy już zresztą wiedziałem, że moje małżeństwo było błędem, że nigdy nie rozumiałem Airy. Jego oczywiście także, ale jego nie chciałem rozumieć. Nie chodzi o usprawiedliwienia, mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć przynajmniej jedno. Jeśli nawet w historii mojego związku z Airą odegrało jakąś rolę wspomnienie pierwszej bytności tutaj, w tym wrzecionowatym szklanym domku, smagłej twarzy o delikatnych, okrągłych kościach policzkowych, niejasnych przeczuć, które pojawiły się tak niespodziewanie, kiedy patrzyłem na jej uśmiech, słuchałem niskiego głosu, kiedy wodziłem wzrokiem po jej pięknych, nagich ramionach, to przecież nigdy nie dopuszczałem do siebie tego wspomnienia, nie pozwalałem sobie na żadne zabawy z tkwiącym we mnie, nie znanym mi chłopcem, nieodpowiedzialnym, zmysłowym i słabym.