Выбрать главу

— Tu wszystko pachnie cmentarzem — odburknął po chwili Galin. — Cmentarzem, po którym błąkają się duchy. Jeśli nie ma żywych, od których moglibyśmy się czegoś dowiedzieć, to dlaczego nie zapytać duchów?…

— To już nie moja dziedzina — stwierdziłem z przekąsem. Nie spodziewałem się, że właśnie Galin tak lekko zaproponuje dopuszczenie do pokładowych zespołów informatycznych wszystkich impulsów, jakie produkuje ta zwariowana planeta z jej śmierdzącą hodowlą. Co do Netta, to ten najwyżej zwariuje. Szaleństwo człowieka można wyleczyć. Szaleństwa komputerów, kiedy jest się o lata świetlne od Ziemi, nie. A przecież tylko od „zdrowia” tych komputerów z ich wszystkimi zespołami zależy, czy owe lata świetlne zmienią się kiedyś w kilometry.

— Wszystkich selektorów nie pozwalam wyłączyć — powiedziałem po chwili. — Jeśli coś znajdziesz… cokolwiek, nie rób nic. Czekaj na nas. Zrozumiałeś?

— Chyba tak. Zapomniałeś, że kiedy tu przylecieliśmy, sam przez kilka sekund trzymałeś otwarty nasłuch… z wyłączonymi selektorami — odpowiedział spokojnie Nett.

Wstałem. Jur sięgnął natychmiast po swój kask.

— Wezwać ptaszka? — spytał.

— Tak. I każ automatom przygotować coś do jedzenia. Tym razem możemy być poza domem trochę dłużej…

Zrobiliśmy dwie rundy wokół księżyca i po sprawdzeniu, że wygląda dokładnie tak, jak na przechowywanych na Ziemi hologramach, wzięliśmy bezpośredni kurs na jeden z kraterów, w sąsiedztwie którego występowała obfitość złóż pierwiastków ziem rzadkich, eksploatowanych tu swego czasu przez budowniczych stacji zarówno dla uzupełnienia paliwa, jak i jako surowiec do produkcji materiałów konstrukcyjnych.

Ptaszek zatoczył łuk, jak to robią prawdziwe, żywe ptaki, upatrzywszy sobie miejsce do lądowania, i usiadł miękko na swoich pająkowatych amortyzatorach. Otworzyłem kabinę. Otoczyła nas noc. Gwiazdy były inne, ale świeciły tak samo, tak samo daleko, spokojnie i biało. Ich beznamiętne ogniki dawały poczucie, że dookoła jest świat, a nie pustka. Gdyby nie gwiazdy, człowiek nigdy nie ruszyłby się poza granice układu słonecznego. Samotność stałaby się wówczas nie do zniesienia. A może to tylko kwestia przyzwyczajenia?

Kiedy pojazd znieruchomiał, wstałem i nie wychodząc na razie z kabiny, rozejrzałem się.

Coś bardzo podobnego oglądali zapewne pierwsi kosmonauci, którzy dotarli, jak to się dawniej pięknie mówiło, do Srebrnego Globu.

O srebrze, rzecz jasna, nie było mowy. Za to poszarpane ostro krawędzie dawnego krateru rzucały takie same twarde, przepastne cienie, jak na Lunie. Tam, gdzie schodziły najniżej, ukazywały się na horyzoncie wierzchołki spiczastych, skalistych gór, niemal białych w słońcu i czarnych w miejscach, do których nie docierały jego promienie. Samo słońce stało za naszymi plecami, bardziej żółte niż ziemskie, ale tu, na pozbawionym atmosfery satelicie dające tyle samo światła lub uciekające w równie głęboką noc.

Grunt wokół nas pokryty był cienką warstwą pyłu i rozrzuconymi bezładnie odłamkami skał. Tylko w jednym miejscu rozpościerał się jakby kwadratowy dywan, dokładnie wymieciony z kamieni, chociaż i na nim zdążył już osiąść białawy nalot. Wzdłuż jednego boku tego kwadratu ciągnął się rząd niskich anten, na pierwszy rzut oka nie uszkodzonych. Również widoczne w oddali, na skraju wykutego w skalistym podłożu wykopu, dwie automatyczne koparki sprawiały wrażenie gotowych w każdej chwili do podjęcia pracy. Od tego wykopu ciągnął się pas wyjeżdżonego gruntu, prowadzący ku niskiej kopulastej budowli, do połowy wkutej w pojedyncze wzgórze. Właz prowadzący do wnętrza mikroskopijnej bazy był zatrzaśnięty na głucho.

— No i co? — mruknął Jur, raczej do siebie niż do mnie.

Wzruszyłem ramionami.

— Od czego zaczynamy? Zastanowił się przez moment.

— Myślisz, że instalowali przy tych antenach — wskazał ręką lądowisko — normalną aparaturę pomiarową? A jeśli tak, to czy wyposażyli ją w jakieś zespoły rejestrujące?

Wpatrzyłem się w ślady, które pozostały po naszych poprzednikach.

— Co to jest? — głos Jura zabrzmiał naraz dziwnie obco. Odwróciłem się do niego. Podniósł się także i stał bez ruchu, z głową skierowaną w stronę przeciwną do tej, gdzie znajdowała się baza. Poszedłem za jego wzrokiem i oślepłem. Słońce stało tuż nad krawędzią krateru, zderzyłem się oczami wprost z jego gorejąca, ogromną tarczą.

Usłyszałem, że Jur wali się na fotel i uruchamia silnik. Na szybę mojego kasku nasunęła się już osłona przeciwsłoneczna, mimo to jeszcze przez dobrą chwilę widziałem tylko przemieszczające się niemrawo wielkie, mgliste koła. Wreszcie poruszyłem niecierpliwie głową i przejrzałem.

— Sygnał! — rzuciłem, nie patrząc co robi Galin.

— Nie odpowiadają!

— Start!

Wgniotło mnie w fotel. Zapomniałem usiąść. Zapomniałem o kablach, łączących mnie z pokładową aparaturą, o pasach, o wszystkim. Gdyby nie te kable, poleciałbym w przestrzeń. Byłby to najmniej odpowiedni moment po temu.

— Czujniki? Milczenie.

Nad postrzępionym grzebieniem krateru, w miejscu, gdzie pomiędzy dwiema skalnymi basztami tworzyło się jakby małe siodełko, widniała… ziemska stacja. Cała i nienaruszona. Ogromne lustra antyradiacyjne i radioteleskopy, umocowane do rufowej części pancerza, poruszały się spokojnie, przeczesując przestrzeń i broniąc przed nią równocześnie. Żółto-pomarańczowe kwadraty, w jakie wymalowany był cały korpus obiektu, nie traciły barw nawet teraz, kiedy patrzyliśmy pod słońce. Z przodu, na płaskiej platformie lądowiska widniały dwa lub trzy małe pojazdy robocze. Zdawało mi się, że przy jednym z nich pochwyciłem jakiś ruch. Ręka w grubym białym skafandrze… krótki błysk światła w szkle kasku…

Światła? Jakiego światła? — przemknęło mi przez myśl.

Klimatyzacja skafandrów działała bez zarzutu, mimo to przez moje plecy z wolna przemaszerował pochód zimnych jak lód mrówek.

— Czujniki? — powtórzyłem. Znałem już jednak odpowiedź. To znaczy wiedziałem, że nie będzie żadnej. Ten błysk światła w kasku, podczas gdy ogromna tarcza tutejszego słońca stała dokładnie na przedłużeniu linii łączącej nas z ową postacią w skafandrze!

Jeszcze sekunda, dwie, „stacja” była już nie dalej niż o dwieście metrów, kiedy nagle jej obraz zafalował, zbladł, po czym wielka konstrukcja, w poszukiwaniu której przemierzyliśmy pół galaktyki, osunęła się w dół, spływając po skałach jak swój własny, kolorowy cień.

— Stopuję — wykrztusił Jur.

Świergot silników ucichł. Pojazd sunął jeszcze rozpędem, łagodnie obniżając lot. Usiedliśmy dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kilka sekund wcześniej w zapylony grunt obcego satelity wsiąkła ziemska placówka badawcza.

Mijały sekundy. Obaj podnieśliśmy się z foteli i staliśmy jak zahipnotyzowani, wciąż jeszcze bezsensownie szukając wzrokiem śladu tego cienia, który zjawił się jakby tylko po to, żeby nam unaocznić całą obcość świata gwiazd, jego obojętność, bo nie okrucieństwo nawet, względem zabłąkanego w nim życia.

W końcu, po długiej chwili, usiadłem z powrotem i spojrzałem w okienka czujników. Były ślepe. Nie mrugnęły ani razu, od samego początku tej sceny, jakby wyjętej z filmu o starożytnych karawanach, wędrujących przez pustynię ku nie istniejącym oazom, jeziorom i lasom palmowym. W pulpicie centralki komunikacyjnej pulsowało jedno maleńkie zielone oczko. Automatyczny kod namiarowy, łączący nas żywą nicią z Nettem. Poza tym oczkiem wszystkie lampki były ciemne.

— Gdyby to uciekło do sąsiedniej galaktyki — mruknął po jakimś czasie Jur — wiedziałbym przynajmniej, co myśleć…