Выбрать главу

Do momentu, kiedy na tarczy naszego tachdaru nie pojawiło się pięć połączonych kul, najeżonych antenami, nie odezwaliśmy się do siebie ani razu.

Budker, wielki bojowy pojazd, zbudowany tak, że mógłby bez szkody dla ukrytych pod jego skorupą ludzi przewiercić na wylot jądro komety, czekał już przy otwartej klapie śluzy. We włazie stał Nett, w kompletnym skafandrze.

— Charakterystykę atmosfery, powierzchni planety i współrzędne punktu emisji sygnału umieściłem w programie — usłyszałem w słuchawkach. — Sprawdziłem. Odprowadzić ptaszka?

Mrużąc oczy porażone blaskiem wycelowanych w nas reflektorów, przepłynęliśmy kilka metrów próżni.

— Ptaszek zostanie tutaj, żeby Jur miał go w razie czego pod ręką — oświadczyłem. — Ty lecisz ze mną.

Zawahał się przez moment. Zerknął na swój kompon, jakby się zastanawiał, czy ma dość czasu, by przyjąć moją propozycję. Może oderwaliśmy go od szkicownika? — przeszło mi przez głowę. Był to przelotny wytwór unieruchomionej wyobraźni, celowo trzymanej przeze mnie na wodzy, żeby na razie nie myśleć o sygnałach Chippinga. Ale przypomniałem sobie twarz Airy, którą widział on, a także twarz Avony z mojego snu, i nic nie powiedziałem.

W kabinie rozbłysła tarcza tachdaru. Wokół niej zasnuły się mlekiem pomocnicze ekrany lidarów i komputera. Na prawo i lewo okienka celowników dawały znać o swej gotowości blado-pomarańczowym światłem.

Położyłem się w fotelu i odczekałem, aż z góry wysunie się mocna, elastyczna czapa, aby objąć mój kask. Boczne poręcze foteli rozrosły się, opinając nasze piersi i brzuchy. Z tym przewiercaniem komet to oczywiście przesada, tak się tylko mówiło, faktem jednak jest, że człowiek zamknięty w Budkerze może przeżyć anihilację, znajdując się w bezpośrednim sąsiedztwie epicentrum. I pomyśleć, że trzy zewnętrzne warstwy jego pancerza były zbudowane z materiałów wymyślonych w instytucie, w którym pracowała cicha, spokojna Avona!

Lot z orbity drugiej na trzecią planetę Bety trwał krótko. Silniki już milczały. Jeszcze pięć minut i rozpocznie się spadanie. Wejdziemy w pole grawitacyjne globu, na którym czekał człowiek. Żywy człowiek, o czym świadczyły emitowane przez jego kompon fale biologiczne. Zaczęliśmy je odbierać począwszy od czterdziestej minuty lotu. Teraz ukazywały się na ekraniku łączności, nadal nieme, bo wszelkie próby nawiązania łączności dźwiękowej spełzły na niczym.

Mon Chipping. Egzobiolog, bionik, pilot. Może właśnie konał, nie zdając sobie sprawy, że pomoc jest tak blisko? W każdym razie utracił przytomność. Inaczej musiałby odebrać nasze wywoławcze sygnały i zgłosić się na fonii, a także na wizji.

Z dziobu Budkera trysnęły smugi ognia i pomknęły w stronę lądu. Minuta… dwie… trzy…

— Zero i zero — powiedziałem. — Do lądowania…

Obiektywy kamer przekazywały obraz niedalekiej już, obcej ziemi. Niewysokie, łagodne góry z wykruszonymi zębami skalnych grani. Jakaś równina. Nieregularna plama zieleni i znowu równina, pusta, brązowawa, zimna. Byliśmy już bardzo nisko. Odruchowo ująłem stery. W dole przelatywały jakieś białe, geometryczne figury, pojawiło się jakby koryto wyschniętej rzeki i nagle oślepił nas potworny błysk.

— Lan! — dobiegł mnie rozpaczliwy krzyk Netta.

Zmrużyłem oczy, nie zaniknąłem ich. Nie zamknąłem nawet na ułamek sekundy, chociaż nie widziałem kompletnie nic. Mogliśmy być na skraju krateru. Mogliśmy celować prosto w skalną ścianę. Ale Budker potrzebował jeszcze trochę czasu, żeby zwolnić do najmniejszej dopuszczalnej szybkości, poniżej której przestawał słuchać sterów.

Wreszcie przejrzałem. Mój kask automatycznie uzbroił się w osłonę przeciwsłoneczną, ale nie mieliśmy na sobie specjalnych ubiorów, czyli że stanowiła ją zwykła przyciemniona szybka. Taka osłona niewiele pomoże człowiekowi, który z odległości kilkuset metrów spojrzy wprost w gwiazdę. A to, co nas przywitało przed chwilą, tak właśnie wyglądało. W ostatnim momencie, kiedy mój wzrok przestawał już reagować na bodźce, spostrzegłem jeszcze tylko, że to przeraźliwe światło dzieli się na wszystkie barwy tęczy. — Zawracaj — usłyszałem w momencie, gdy zmieniałem już położenie sterów. W tym samym momencie z ekranów buchnęła w nas nowa fala jaskrawego światła. Ten drugi błysk był jednak nieco słabszy. Jego źródło leżało u podnóża niskich, łagodnych wzniesień, tam, gdzie kończyła się pustynia.

Biały punkcik powrócił na tarczę ekranu. Zielona nitka dotknęła go, zawahała się i znieruchomiała. Cel był dokładnie w miejscu, z którego atakowały nas oślepiające błyskawice kolorowego światła. Może niezupełnie dokładnie. Powiedzmy, pół kilometra na wschód.

Źródło emisji fal biologicznych, kompon Chippinga, jego samego, mieliśmy pod sobą. Spokojnie wyłączyłem silniki i powiedziałem: — W porządku. Ziemia.

4

Wieżyczka zatoczyła pełne koło, a my razem z nią.

— Pusto — mruknął Nett.

— Pusto — zgodziłem się. — Pusto i nieprzytulnie…

Staliśmy na wierzchołku niewielkiego garbu, pokrytego niską, skołtunioną roślinnością barwy zielonożółtej, z nikłym fioletowym nalotem. Na wschodzie wzgórza stawały się coraz wyższe, przechodząc jakieś półtora kilometra dalej w zbocza górskiego pasma. Na północy i południu rozciągała się pustynia. Natomiast na zachód, poczynając od naszego punktu obserwacyjnego, maszerowały niskie wzniesienia, podobne do dużych wydm. Ich garby były mniej więcej równej wysokości, z rzadka tylko pojedynczy szczyt wystrzelał nad pozostałe. Jedno z takich wyższych wzgórz sterczało przed nami w odległości może pięćdziesięciu metrów, zakrywając sobą widok na wąski pas terenu, położony za nim.

Stamtąd właśnie, z zachodu, biegły ledwo uchwytne sygnały, świadczące o obecności człowieka. Ponad tym górującym nad innymi wzniesieniem musieliśmy przelecieć w ostatniej chwili przed lądowaniem. I właśnie tam znajdowało się także to coś, co powitało nas salwami światła.

Włączyłem nasłuch. Cisza. Powietrze było martwe, nieruchome. Nikłe, dalekie trzaski, echa wielkiej pustki. Ani śladu szumu czy chociażby szelestu tutejszej trawy.

I nagle w tej ciszy rozległ się przytłumiony, ale mrożący krew w żyłach krzyk. Nieludzki. Nie dlatego, że rozpaczliwy, pełen grozy lub bólu. Rzecz właśnie w tym, że nie wyrażał żadnego ze znanych człowiekowi uczuć.

— Start! — rzuciłem, chwytając obiema dłońmi za pulpit.

— Wzgórze! — zawołał niemal równocześnie Nett.

Wzgórze. Tam, dokąd prowadził namiar, emitowany przez kompon Chippinga. Ale to nie on krzyczał. Chyba że…

Poczułem, że cierpnie mi skóra na policzkach.

Stoczyliśmy się z wierzchołka trawiastego garbu. Budker cisnął nami niemiłosiernie. Jeszcze jeden skok, od którego żołądki podskoczyły nam do gardeł.

— Nie strzelaj! — usłyszałem w słuchawkach, ale moje palce same osunęły się z celowników. Żebym nie wiem jak starannie naprowadzał miotacz na cel, nie mógłbym trafić tego czegoś, nie rażąc równocześnie postaci w białym, a raczej niegdyś białym skafandrze, której ręce i nogi zwisały bezwładnie, podczas gdy tułów tkwił w objęciach…

Gdyby to stworzenie stanęło nieruchomo, przypominałoby może stylizowany pomnik, w formie ni to obelisku wspartego na czterech łukowato sklepionych podporach, ni to bramy, zakończonej smukłą wieżyczką. Ta ostatnia ucinała się gładko w pewnym punkcie, nie było tam śladu czegoś, co można by nazwać głową.

Prosta trąba, szyja, tego zresztą nie sposób nazwać po ludzku, zwinięta teraz supełkowato mniej więcej w połowie swej wysokości. Wewnątrz utworzonego w ten sposób węzła tkwił tors Chippinga. Nad białą plamą twarzy uczonego powiewały długie, proste włosy koloru miedzi. Jego dyndające bezwładnie stopy były bose. Stwór uciekał między dwa najbliższe wzniesienia. Może miał tam jakąś kryjówkę? Budker był jednak szybszy. Rzucił nami jeszcze raz i drugi, po czym na kolejnym stoku ujrzałem unoszące swój łup zwierzę tuż przed płasko ściętym dziobem maszyny. Wtedy w słuchawkach ponownie dał się słyszeć ów przeraźliwy krzyk. Równocześnie stworzenie rzuciło się w bok. Dopadaliśmy je już. Jeszcze jeden wysoki, chrapliwy wrzask. Kadłub zwierzęcia rozwinął się nagle. Był długi. Teraz, kiedy strzelił prosto ku górze, oceniłem jego wysokość na jakieś cztery metry.