Выбрать главу

Ostro zakręciłem, żeby nie wjechać na nieruchome, porzucone ciało Chippinga. Wieżyczka Budkera wysunęła się na szczyt wzgórza i raptem uderzył nas ponownie ów nieporównywalny z żadnym znanym światłem błysk, równie kolorowy i tak samo oślepiający jak tamten pierwszy, tuż przed lądowaniem.

Mrugając rozpaczliwie niewidzącymi oczami, szamotałem się chwilę z blokadą włazu. Bałem się uciekać do pomocy automatu, bo nie mogłem mieć żadnej pewności, że trafię palcem we właściwy klawisz na pulpicie. Za moment jednak i tak będę musiał otworzyć oczy, żeby odnaleźć Chippinga, zanim to stworzenie wróci… Może zresztą już wróciło, a ja wyskoczywszy z Budkera wpadnę prosto w pętlę, którą mi przygotuje ze swojej monstrualnej szyi?

— Bzdury! — syknąłem przez zaciśnięte wargi. — Wyjść muszę, a skoro tak, to znaczy, że wężowaty stwór uciekł na dobre. Proste, nie?…

Klapa puściła wreszcie z cichym trzaskiem, jakby coś pękło. Nic w Budkerze nie mogło pęknąć. Zeskoczyłem na ziemię, zatoczyłem się i upadłem.

— Namiar! — usłyszałem chrapliwy głos Netta.

Leżąc, podsunąłem sobie przegub dłoni przed same oczy i spojrzałem na ekranik. Nie zobaczyłem nic. Chipping nie prosił o pomoc, nie wzywał nas ani nikogo. Tylko jego kompon sam, cierpliwie, bezustannie powtarzał swoje skierowane donikąd wołanie.

Mgła, przesłaniająca mi pole widzenia, zaczęła bardzo powoli rzednąć. Ukląkłem i, pełznąc na czworakach, zacząłem macać dokoła siebie, jakbym się upewniał, czy nie dotarłem do skraju przepaści.

— Na lewo, Lan — w głosie Netta zabrzmiała pewność. Posłuchałem. Nett, który pozostał przed ekranami, mógł już widzieć.

Widział rzeczywiście. Przekonałem się o tym. niemal od razu. Moja lewa ręka natrafiła na coś ciężkiego, twardego, ale poddającego się naciskowi. Jakbym dotknął worka napełnionego cukrem. Przejechałem dłonią, szukając twarzy i w tym momencie mgła ustąpiła.

Uniosłem głowę i rozejrzałem się. Pusto. Cicho. Jak okiem sięgnąć, ani śladu żywej istoty. Tylko moja dłoń spoczywa nadal na bezwładnym ciele pierwszego odnalezionego członka załogi ziemskiej stacji badawczej.

Ukląkłem. Chipping leżał plecami do góry. Ostrożnie przewróciłem go na wznak. Blada jak papier twarz o ostrych, kanciastych rysach.

Oczy miał zamknięte. Ująłem go za przegub dłoni i poszukałem pulsu. Ledwo wyczuwalny. Czekał tu na nas długo… licho wie, jak długo. Nie znaczy to jednak, że następna sekunda zwłoki nie mogła zadecydować o jego życiu. Wziąłem go na ręce i ruszyłem w stronę Budkera.

Nett czekał, wychylony do połowy z otwartej wieżyczki.

— Daj go — powiedział wyciągając ramiona.,Wziął ode mnie nieprzytomnego uczonego i od razu uniósł go do wysokości swojej głowy. Zupełnie jakby był przygotowany na przyjęcie znacznie większego ciężaru.

Kiedy Nett zniknął wewnątrz pojazdu, wyprostowałem się i przez chwilę oddychałem głęboko, nie myśląc o niczym. Następnie odwróciłem się i wspiąłem do maszyny.

Chipping leżał już w głębi kabiny, w fotelu przeznaczonym dla trzeciego pasażera. W jego ustach tkwiła końcówka aparatu tlenowego. Głowę miał oplataną pajęczyną cieniutkich przewodów, zbiegających się w płaskim pulpicie przystawki diagnostycznej i zespołu medycznego komputera. Przed tym pulpitem stał Nett i uruchamiał jakieś przekaźniki. Nie odwrócił się na-wet, kiedy wskoczyłem do środka.

Zostawiłem ich w spokoju. Było aż nazbyt oczywiste, że przynajmniej na razie Chipping nic nam nie powie o losie stacji i nie wyjaśni, skąd sam wziął się na tej planecie.

Sam?…

Namiar jego komponu przechwyciła jedna z sond, wysłanych przez Netta. Był to bardzo słaby sygnał… i bardzo szczęśliwy traf.

Podszedłem do sterów i przesunąłem Budkera tak, że znalazł się dokładnie na szczycie wzgórza. Zmarudziłem kilka minut, programując centralkę łączności, po czym wystrzeliłem jedna po drugiej wszystkie sondy, jakie mieliśmy w maszynie. Bo jeśli Chipping bawił tu w towarzystwie, mogło się zdarzyć, że innym zabrakło tej odrobiny szczęścia, dzięki której sonda wysłana z sąsiedniego globu przechwyciła akurat sygnał bionika.

Tym samym zadecydowałem, że zostaniemy tu jeszcze okrągłą dobę. Co najmniej tyle potrzebować będą aparaty zwiadowcze, żeby krążąc po niskich orbitach sprawdzić, czy w atmosferze globu nie błąkają się czyjeś sygnały.

Zdjąłem kask i z przegrody ładunkowej wydobyłem inny, jeden z tych, które służą pilotom ruszającym w strefę Merkurego. Był cały biały, z wyjątkiem szyby. Człowiek mógł przez nią bezkarnie wpatrywać się w słońce całymi godzinami i to z odległości mierzonych w kilometrach.

Nett nadal zajęty był kuracją Chippinga. Ano, zobaczymy…

Umocowałem kask i ponownie otworzyłem właz.

— Od czasu do czasu — rzuciłem za siebie — zerknij na mój namiar. Nie chciałbyś chyba mieć dwóch pacjentów…

Okrążyłem maszynę i rozglądając się dokoła wyszedłem na sam szczyt wzniesienia. Pusto. Teraz jednak wiedzieliśmy już, że ta pustka i cisza są pozorne. Że pełnią rolę zasłony, za którą pleni się obce, groźne życie. Glob był na skraju słonecznej ekosfery układu. Powoli, ale nieubłaganie zamierał. Czy życie zamierało z nim razem, czy też może przygotowywało się do warunków, jakie za tysiące lat zapanują na tej ziemi? Za tysiące lat… ba, za tysiące lat! Mniejsza z tym. To kwestia w sam raz dla Netta…

Nie spiesząc się szedłem w stronę, z której atakowały nas owe piorunowe błyski. W pewnej chwili pobiegłem wzrokiem ku niebu i ujrzałem, że dzień już się kończy. Słońce schowało się właśnie za grzbietami odległych gór. Było jeszcze jasno, ale od wschodu nadciągał już gęstniejący z wolna mrok.

Ponownie spojrzałem przed siebie i nagle ujrzałem to, czego szukałem. Przez kilka sekund stałem jak wryty, po czym nie odrywając wzroku od zbocza drugiego z kolei wzgórza, bo pierwsze było takie jak wszystkie inne, zacząłem bezwiednie iść dalej.

— Nett?

Zgłosił się od razu.

— Powinieneś coś obejrzeć. Co z nim?

— Na razie nic. Zrobiłem wszystko, co było można. Teraz pozostało czekać, aż…

— Zamiast czekać, przyjdź tutaj. Sprawdź programy, pole ostrzału, sprzężenie i zostaw go w spokoju.

Słuchawki zamilkły. Domyśliłem się, że zabezpiecza maszynę na wypadek, gdyby to stworzenie wróciło, samo lub w towarzystwie.

Byłem już blisko. Zrobiłem jeszcze kilka kroków, po czym zatrzymałem się. Usłyszałem oddech Netta. Był przyśpieszony.

— Jestem — oświadczył. Stał tuż obok mnie. I podobnie jak mnie, nie przychodziło mu na myśl nic sensownego. Inaczej darowałby sobie to spóźnione „jestem”…

Drugie wzgórze, licząc od wzniesienia, na którym został Budker, nie było wzgórzem. W każdym razie nie w potocznym znaczeniu tego słowa. Zamiast obłego garbu, z płaskiej, wylanej jakąś srebrzystą masą kotlinki strzelała w górę regularna piramida. Miniaturka w porównaniu z tym, co tłumy od tysiącleci oglądają w Egipcie. Ale tak zbudowanej, a raczej skonstruowanej — to odpowiedniejsze określenie — piramidy nie widział jeszcze nikt. Cała była z idealnie przezroczystego kryształu. Być może dlatego umknęła mojej uwadze, kiedy stojąc pod Budkerem po raz pierwszy spojrzałem w jej stronę. Ale to nie wszystko. Ten kryształ nie był jednolity. Ledwie widoczne ślady spojenia pojedynczych elementów, z których ułożono całość, tworzyły niesłychanie gęstą, regularną siatkę. Wzdłuż bocznych krawędzi ciągnęły się precyzyjnym grzebieniem trójkątne ostrza. Inaczej mówiąc cała piramida była złożona z idealnie równych, maleńkich, biorąc pod uwagę, że użyto ich jako materiał budowlany, bezbłędnie wyszlifowanych kryształowych pryzmatów. Kiedy padały na nią promienie słoneczne, oddawała ich blask ze zwielokrotnioną siłą, wydobywając z nich równocześnie wszystkie barwy tęczy. Nic dziwnego, że ślepliśmy za każdym razem, kiedy stawaliśmy pomiędzy nią a słońcem. Mogliśmy sobie raczej pogratulować, że nie oślepliśmy z kretesem.