— Potwór — mruknąłem, nie otwierając oczu. Usłyszałem, że Nett układa się na sąsiednim fotelu. Chwilę marudził z oparciem, opuszczając je do odpowiedniej pozycji, po czym znieruchomiał.
— Co? — spytał sennym głosem. Uśmiechnąłem się do swoich myśli.
— Potwór — powtórzyłem. — Prawdziwy, żywy potwór. Jak z książek dla dzieci. Latało się tu i ówdzie, człowiek pałęta się po tym lunaparku od lat… zaraz… ilu to już?
— Ja od dwunastu.
— Ja nieco dłużej — stwierdziłem. — Ale nawet ci, którzy latają od stu lat, i ci, którzy ruszali w przestrzeń przed nimi, nigdy jeszcze nie spotkali na żadnym ze znanych globów bodaj odcisku stopy autentycznego kosmicznego monstrum. Możemy sobie pogratulować…
— Trzydzieści lat temu Seymur znalazł gdzieś w okolicy Procjona te pajęczaki…
— Uhm — uśmiechnąłem się znowu. — Wiem. Było wtedy trochę szumu, zwłaszcza kiedy się okazało, że tworzą jakieś organizacje, te niby mrowiska. Tylko że pajęczaki Seymura miały po pięć milimetrów długości… gdzie im tam do twojego koggi! Nie, mój drogi. Jesteśmy pierwsi. Wszystkiego się spodziewałem, tylko nie tego, że uda mi się w życiu spotkać wielkiego, uczciwego i stuprocentowo materialnego potwora, biegającego po jakiejś planecie.
— Co do mnie — odezwał się nieco mniej sennym głosem — sądzę, że w kosmosie istnieją mniej więcej wszystkie formy życia, jakie kiedykolwiek wylęgły się w wyobraźni człowieka. A to dlatego, że nasza wyobraźnia także jest częścią natury… i nie widzę powodu, dla którego by akurat ona musiała się cieszyć szczególnym przywilejem budowania żywych organizmów… jak zresztą i innych rodzajów czy kształtów materii.
— Bardzo piękny wywód — odparłem. — Przypuszczam, że ta teoryjka nawiązuje do idei obcowania ze wszystkim? — otworzyłem oczy, uderzony nową myślą. — A piramida? Powiedziałeś, że ma pamięć. Faktem jest, że pryzmaty zatrzymują w jakiś sposób obrazy, które ukazują się w najbliższej okolicy, a potem je powtarzają. Widziały i nas, ale tym nie musimy zaprzątać sobie głowy. Ważniejsze, że to może być próbka… eksperyment, rozumiesz?
Uniósł się na łokciach i spojrzał na mnie z zastanowieniem.
— Informacyjny?
— A jakże. Przylecieli tutaj, żeby w bezpiecznej odległości od domu urządzić sobie małe laboratorium. Najpierw robili próby z minerałami… lub z jeszcze innymi tworzywami. Wkrótce okazało się, że to za mało. Że z najpiękniejszych nawet pryzmacików nie da się zbudować protezowni inteligencji, która zdołałaby obsłużyć całą kosmiczną rasę. A nuż właśnie w tym czasie doszli do słusznego skądinąd wniosku, że sztuczna inteligencja nie umożliwi im kontaktu z całym potencjałem informacyjnym natury? Tak więc postawili tę piramidę, przekonali się. że to na nic, i polecieli na sąsiednią planetę, żeby sobie zafundować żywą maszynę. Tutaj nie ma warunków… glob jest na krawędzi ekosfery, jak u nas Mars. Druga natomiast ma przed sobą długi żywot… no i nie hasają po niej potwory, które mogłyby zasmakować w oceanicznej hodowli. Czyli to, co widzieliśmy dzisiaj, oznaczałoby pierwszy etap ich poszukiwań… i pierwszą porażkę. Do prawdziwej klapy doszło niedługo później…
— Jesteś bardzo pewny tego, że ponieśli klęskę — zauważył kwaśno.
— Najzupełniej — potwierdziłem. — Kto wie, czy sam się nie przekonasz… może będziesz musiał. Życzyłbym sobie tylko, żeby ta klęska nie zaciążyła na całym, otaczającym nas teraz obszarze Galaktyki. Ze względu na… — chciałem powiedzieć: Airę, ale ugryzłem się w język — ludzi — dokończyłem.
Zaległo milczenie. Nasłuch przyniósł odgłos jakiegoś bardzo dalekiego, ledwie uchwytnego szmeru. Zaszeptał przez kilka sekund, jakby w okolicy ktoś sypał na tekturową płytę pojedyncze ziarenka piasku, i ucichł.
— Niewiele widzieliśmy dotąd — odezwał się wreszcie Nett. — Wy obraz stacji… Nie stację, zgoda, tylko jej wizerunek… mniejsza, skąd się tam wziął. Ja widziałem Airę. I to wszystko. Jednak zechciej wziąć pod uwagę, że jedno i drugie zawdzięczamy tej hodowli…
Nie odpowiedziałem. Nett nie miał racji, kiedy przechodził do uogólnień. Spekulacje na temat jego argumentów nie wchodziły w rachubą. Pozostawały jednak fakty, które chcąc nie chcąc musiałem wziąć pod uwagę. Otóż faktem było, że jedynie bezprzykładnemu rozpasaniu informacyjnemu drugiej planety zawdzięczaliśmy widok stacji i Airy… widok tylko, ale taki widok w kosmosie stanowi konkret wart zapamiętania, nawet jeśli bezużyteczny. Może zresztą i nie całkiem bezużyteczny. W końcu jednak dowiedzieliśmy się czegoś o możliwościach tej hodowli. A więc punkt dla Netta. Teraz Chipping. Przecież to Nett wystrzelił sondy, kiedy my z Jurem przeszukiwaliśmy dawne wyrobiska na księżycu. Wysłał je sam, na własną odpowiedzialność. Drugi punkt.
— Te kryształki są rzeczywiście niebrzydkie — powiedziałem jakby nigdy nic. Następnie uniosłem głowę i spojrzałem na ekran. Strażnikowi, którego postawiliśmy pod piramidą, służba upływała w zupełnym spokoju. Nie działo się nic. Cisza, mrok, noc. Prawdziwa. Granatowe niebo, pełne filujących gwiazd. Prawdziwa noc jest wtedy, kiedy gwiazdy filują. A może to tylko odruch obronny człowieka, który niesie ze sobą do najdalszych światów wspomnienie ziemskiego nieba?
— Kryształki? — zamruczał niewyraźnie. — Masz rację, niebrzydkie…
— Dobranoc — powiedziałem cicho.
— Dobranoc.
Otworzyłem oczy i natychmiast zamknąłem je z powrotem. Ekrany bezpośredniego podglądu zalane były jaskrawym, słonecznym światłem. Wyspaliśmy się za wszystkie czasy.
Leniwie sięgnąłem do rączki po prawej stronie fotela. Oparcie posłusznie wyniosło mnie do pozycji siedzącej. Odwróciłem głowę i ponownie uniosłem powieki. Mój wzrok padł na leżącego nieruchomo Chippinga. Przyglądałem mu się chwilę, po czym wróciłem do ekranów. Martwy bezruch. Automat czuwający pod piramidą milczał w dalszym ciągu.
Połączyłem się z sondami. Miały za sobą już więcej niż połowę pracy. Jak do tej pory, daremnej.
Ponownie zwaliłem się całym ciężarem ciała na oparcie i utkwiłem wzrok w ekranach. Z pozycji, w jakiej się znajdowałem, mogłem widzieć
maleńki skrawek gór na horyzoncie, garb najbliższego wzniesienia i wielkie, bezchmurne niebo. Błękitne. Prawdziwe niebo — pomyślałem niedorzecznie, przypominając sobie, że przed zaśnięciem uczyniłem podobne spostrzeżenie, dotyczące prawdziwej nocy.
Prawdziwe niebo. To znaczy tylko tyle, że tutaj, jak na Ziemi, w górnych warstwach atmosfery jest wodór. To on właśnie rozprasza błękit w promieniach słonecznych. Teoria fluktuacji gęstości, sprawdzona przez każdego, kto choć raz w życiu po wyjściu z domu zadarł głowę do góry.
Staję się sentymentalny. Czy to wpływ Netta? Uśmiechnąłem się.
— Powitaj dzień uśmiechem — usłyszałem zaspany głos. — Robisz postępy, Lan. Menu jak zwykle, czy z karty?
— Jak zwykle — mruknąłem. — Może być bez muzyki.
Umilkł.
Skończyliśmy jeść to, co piloci nazywają umownie śniadaniem, obiadem lub kolacją, i zajęliśmy się aparaturą diagnostyczną.
Stan Chippinga nie uległ zmianie. Szok trwał dłużej niż po największych nawet urazach. Mimo to wskazania zespołów medycznych nie były alarmujące. Nic z tego nie rozumiałem. A przynajmniej wolałem nie rozumieć.
Połączyłem się z Jurem i podzieliłem się z nim najnowszymi wiadomościami.
— Przekazać czy zaczekać na dane, jakie przywieziecie w bębnach pamięciowych? — spytał.